"Sztuka słyszenia bicia serca" Jan Philipp Sendker

"Sztuka słyszenia bicia serca" Jan Philipp Sendker

Czy ktoś z was pamięta swoją pierwszą miłość? A może należycie do grona tych szczęśliwców, którzy poślubili tego jedynego na milion? Którzy budzą się codziennie rano obok najbliższego przyjaciela z dzieciństwa lub też tego przystojnego bruneta, co wywrócił wasze serce do góry nogami, na pierwszym roku studiów? Jeśli tak, to z pewnością przemówi do was debiut Sendkera, który opowiada właśnie o tym pierwszym, niewinnym uczuciu. A co jeśli nie zostaliście trafieni strzałą Amora i nie poznaliście tej osoby, przy której wasze serce zabiłoby szybciej? Nic straconego. To znaczy, że wszystko przed wami, wystarczy tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać na to, co szykuje wam los. Całe szczęście tak tragiczne historie jak ta, zdarzają się niezwykle rzadko. A czekając przeczytajcie tę baśniową, wzruszającą i pięknie napisaną powieść, która opowiada historię ludzi, którym życie zaoferowało tylko cztery lata miłości.

Julia, dwudziestoletnia prawniczka z Nowego Jorku, cztery lata po zniknięciu swojego ojca, w dokumentach zaginionego odnajduje list podpisany przez tajemniczą kobietę o imieniu Mi Mi. Adres zwrotny znajduje się w miejscowości Kalaw w Birmie. Dziewczyna bez chwili namysłu kupuje bilet i wybiera  się w podróż w poszukiwaniu swojego taty. Na miejscu spotyka tajemniczego mężczyznę U-Ba, który pragnie opowiedzieć jej historię. Z początku niechętna, kiedy dowiaduje się, że mężczyzna znał jej ojca, godzi się. 

Głównym zarzutem recenzentów i powodem negatywnych opinii, jest fakt iż powieść Sendkera cechuje zbytnia bajkowość i nachalny realizm magiczny, który nie pasuje do kontekstu powieści romantycznej. Jednak czy zarzuty te mają jakiekolwiek podstawy? Niestety nie mogę wypowiedzieć się w imieniu autora, tylko własnym, jednak nie wydaje mi się by celem Sendkera było stworzenie książki fantastycznej lub też baśniowej legendy o tragicznej, niespełnionej miłości. Owszem nasi bohaterowie obdarzeni są supermocami, niektórzy Tin Wina-a przyrównują nawet do Daredevila, jednak wydaje mi się, iż moce te i zdolności mają wymiar metaforyczny, a nawet symboliczny. Ci, czytelnicy, którzy nie zawracają sobie głowy analizą i symboliką, lecz biorą wszystko dosłownie, powiedzą, że to kalectwo Tina i Mi mi, jego ślepota i jej chrome stopy, uczyniły z nich super bohaterów. Fakt, na pierwszy rzut oka, przedstawia się to dość niepokojąco. Młody mężczyzna traci wzrok i za sprawą upośledzonej dziewczyny, zaczyna odkrywać w sobie moc słyszenia najsłabszych nawet dźwięków, w tym bicia serca. Kiedy okazuje się, że może widzieć za pomocą szmerów, szeptów i wskazówek swojej ukochanej, swoje kalectwo przyjmuje niemalże z radością. Taka postawa może krzywdzić ludzi, których dotknęło kalectwo, bowiem w niepełnosprawności nie ma ani nic pięknego ani magicznego. Wszystko to brzmi sensownie i musiałabym się z tym zgodzić, gdyby w ręce nie wpadł mi wywiad z autorem. Sendker mówi, że w pierwszych szkicach swojej powieści, zarówno Tin jak i Mi Mi , byli całkowicie zdrowymi młodymi ludźmi, i w niczym nie zmieniało to kontekstu całego dzieła. Ich kalectwo zostało dodane po to by jeszcze bardziej uwypuklić różnice między nimi a resztą społeczeństwa. To, że jedno jest oczami drugiego, a drugie nogami pierwszego ma symbolizować całkowitą symbiozę dusz. Proszę państwa Sendker nie chciał nikogo obrażać, on po prostu chciał przedstawić miłość idealną, dwójkę ludzi którzy byli sobie przeznaczeni. Stworzenie pary, która się pokochała, pomimo różnic jakie ich dzieliły, miało wywrzeć na czytelniku jeszcze większe wrażenie nieuchronności losu. To nie jest realizm magiczny to próba otworzenia nam oczu na fakt, iż każdy z nas potrafi słyszeć bicie serca innych, wystarczy się tylko otworzyć i wsłuchać. Zresztą książka Sendkera, ma jeszcze inny, nieco głębszy wymiar, a mianowicie jest krytyką społeczeństwa konsumpcyjnego. Zauważyłam iż bohaterowie wywodzący się ze Stanów Zjednoczonych, przedstawiciele zachodniego społeczeństwa są nacechowani negatywnie, a Birmańczycy i emigranci to Ci, których zadaniem jest wzbudzenie naszej sympatii. To właśnie oni są bardziej rodzinni, mają zdrowe podejście do śmierci, nie żyją z dnia na dzień lecz celebrują drobne, powszednie przyjemności. Za to Amerykanie i Brytyjczycy, przedstawieni są jako bezczelni i aroganccy najeźdźcy, dla których liczy się jedynie rozgłos i pieniądze. Postrzegają świat w odcieniach czerni i bieli, kochają piękno i lękają się brzydoty. Taka miłość jaka była pomiędzy Tinem Win a Mi Mi, w centrum Nowego Jorku, nie byłaby możliwa.

Przed napisaniem książki, autor w ramach dziennikarskiego kontraktu, odwiedził Birmę, dzisiejszy Myanmar. Czytając, od razu zauważamy fascynację Sendkera tym krajem, która wyraża się w pięknych, niemalże lirycznych opisach. Birma, to dawna brytyjska kolonia, gdzie czas stanął w miejscu. Ludzie nadal budują chaty z trzciny i błota, świątynie i klasztory stawiane są na palach dla ochrony przed zalaniem, a w dni targowe nad rynkiem unosi się swąd zepsutego mięsa. Birma to kraina rolników i mnichów, nauczycieli zen i dawnych kolonialistów, którzy postanowili tam osiąść na emeryturze. Muszę przyznać, że to pięknie wykreowane tło fabularne, zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Oprócz doskonałych opisów przyrody i codziennych rytuałów mieszkańców, autor przytoczył kilka znanych birmańskich legend i baśni. Większość z nich, podobnie jak cała książka, była o miłości. 
To właśnie dzięki Sendkerowi dowiedziałam się, że jeszcze w XX wieku, a zapewne i dziś, ludzie korzystali z pomocy astrologów. Ci wróżbici często byli najważniejszymi i najbardziej szanowanymi obywatelami danej społeczności. Za pomocą rytuałów byli w stanie przewidzieć przyszłość, znaleźć rozwiązanie doczesnych problemów i dać porady na przyszłość, mało kto pozostawał obojętny na ich wróżby. Muszę przyznać iż bardzo się cieszę z faktu, że mieszkam w cywilizowanym społeczeństwie, gdzie z usług "przepowiadaczy przyszłości" korzysta się głównie dla zabawy. Czytając tę książkę miałam łzy w oczach, gdy widziałam jakich czynów dopuszczali się bohaterowie, po usłyszeniu przepowiedni astrologów : opuszczali swoje rodziny i dzieci, płacili fortuny za przychylność a nawet zabijali. Birma to kraj zabobonów i przesądów, jednocześnie piękny i egzotyczny w swoim folklorze i słynący z przerażających rytuałów.

"Sztuka słyszenia bicia serca" to pierwszy tom większej całości. Z początku nie mogłam uwierzyć w to, że autor pokusi się o kontynuację,  jednak ewidentnie tak się stało, a na portalu lubimyczytać.pl możecie  zobaczyć już niemiecką wersję okładki. Zastanawia mnie, co można jeszcze dodać do tej historii i jej nie zniszczyć, gdyż moim zdaniem jest ona kompletna. Julia odnalazła swojego tatę i poznała przeszłość rodziny. Historia miłosna wyszła na wierzch, odkrywając wszystkie tajemnice. Kolejne tomy albo będą dopisanym na siłę wątkiem obyczajowym albo autor rozpocznie całkowicie nową historię ze znanymi nam bohaterami w roli głównej. Ja troszkę żałuję, że ta piękna opowieść nie zostanie pozostawiona w spokoju. Autor ma fantazję, talent i z pewnością jest w stanie wymyślić coś innego, a nam dać czas na zastanowienie i żałobę nad tą tragiczną miłością. Nie potrzeba tutaj więcej słów.

Żeby zostać dziennikarzem jak Jan Philipp  Sendker, trzeba mieć talent do słuchania i snucia opowieści, bez tego dotarcie do odbiorców będzie znacznie utrudnione. Nasz autor, wie jak pisać by ludzie go czytali. "Sztuka słyszenia bicia serca" to jedna z tych książek, które nie wymagają wielkiego wkładu w reklamę, gdyż ich sława będzie przenoszona z ust aż do, aż każdy zapragnie mieć swój własny egzemplarz. Świadczy o tym fakt, że w samych Niemczech, ilość sprzedanych egzemplarzy przekroczyła milion. Nie bądźmy gorsi od naszych sąsiadów zza zachodniej granicy. Kupujmy, czytajmy i wzruszajmy się. Naprawdę warto. A negatywne recenzje potraktujcie proszę z przymrużeniem oka. Polecam. 


Tytuł : "Sztuka słyszenia bicia serca"
Autor : Jan Philipp Sendker
Wydawnictwo : Filia
Data wydania : 13 lutego 2019
Liczba stron : 312
Tytuł oryginału : Das Herzenhören (ang. The Art of Hearing Heartbeats)


Za możliwość przeczytania książki i jej zrecenzowania serdecznie dziękuję księgarni :  

https://www.gandalf.com.pl/



Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

"Oko świata" Rober Jordan

"Oko świata" Rober Jordan

     Moją przygodę z fantasy zaczęłam prawie 25 lat temu. Pierwszą książką, jaką przeczytałam, był "Hobbit. Czyli droga tam i z powrotem". Dziś troszkę żałuję, że zaczęłam od klasyki. Kiedy na samym początku przeczytamy coś, co stało się inspiracją dla wielu twórców i uznawane jest za bestseller, ciężko jest potem trafić na książkę, która dorówna ideałowi. Oczywiście w swojej karierze czytelniczej, trafiałam na perełki,jak chociażby pisana przez lata saga "Pieśń lodu i ognia" Georga R.R Martina, zwana potocznie "Grą o tron", czy właśnie cykl "Koło czasu" Roberta Jordana. Pamiętacie te cieniutkie książeczki z rysunkowymi okładkami, na których swoje muskuły prężył długowłosy barbarzyńca? Tak, zgadliście, mowa tutaj o Conanie, wojowniku z Cymerii. Jeśli mnie pamięć nie myli doczekaliśmy się ponad 60-ciu tomów. Z początku nie mogłam uwierzyć w to, iż autor tego popularnego cyklu, napisał również epickie dzieło na miarę twórczości Tolkiena, zwane "Kołem czasu". Jest to z pewnością saga, która zostanie w waszych sercach na zawsze, która spokojnie może zawalczyć o podium w kategorii fantasy. W mojej pierwszej trójce oczywiście już się znajduje.

Rand, Mat i Perrin mieszkają w Polu Emonda, sennej wiosce gdzieś na końcu świata. Chłopcy wiodą monotonne życie, nieświadomi, że dni ich beztroski dobiegają końca. Oto do wioski przybywa tajemnicza kobieta imieniem Moraine. Jest ona członkinią potężnego zakonu kobiet władających Jedyną Mocą - Aes Sedai. Przynosi ze sobą ostrzeżenie przed mrocznymi siłami Czarnego, który budzi się z uśpienia, by zapanować nad wszystkimi istotami. Na potwierdzenie jej słów wioskę atakują krwiożercze trolloki - dzikie bestie, które wielu uważało za stwory wyłącznie z legend. Gdy Pole Emonda staje w ogniu, Moraine pomaga chłopcom w ucieczce, jest bowiem przekonana, że jeden z nich jest Smokiem Odrodzonym - wybrańcem, którego przeznaczeniem jest przeciwstawić się Czarnemu i stanąć kiedyś do Ostatniej Bitwy, Tarmon Gai'Don, od której wyniku zależą losy świata.

Cykl "Koło czasu" zaczęłam czytać w języku angielskim i było to bardzo intensywne i ciekawe przeżycie. Kilkanaście lat temu dopiero uczyłam się języka, więc lektura była niczym innym jak randką ze słownikiem. Irlandzki wydawca podzielił dzieło Jordana na ponad dwadzieścia części, jednak z tego co pamiętam nie wszystkie były dla mnie osiągalne. Kiedy w moje ręce trafiło polskie wydanie byłam wprost zachwycona. Cieszę się z faktu, że Zysk postawił na prostą a jednocześnie symboliczną okładkę, o wiele lepszą od poprzednich, rysunkowych. Jednak tym co zrobiło na mnie największe wrażenie była grubość książki : prawie 1000 stron. 1000 stron niesamowitej przygody, w których zakochujemy się już od pierwszego tomu. Okazało się, iż pomimo kilkunastu lat, które upłynęły od mojej pierwszej styczności z tym cyklem, nadal bardzo dużo pamiętam. A wiecie co to znaczy? Znaczy ni mniej ni więcej, iż jest to dzieło wybitne, gdyż inne książki zazwyczaj zapominam po paru tygodniach. Jeśli to was nie przekona, to już chyba nic tego nie zrobi.
Całość zaczyna się podobnie do innych książek tego gatunku. Od samego początku widać inspirację twórczością Tolkiena, jednak sam styl i sposób budowania świata i fikcyjnej rzeczywistości, jest u Jordana zupełnie inny. Mamy więc młodego chłopca, odpowiednika Frodo, który staje przed szansą uratowania całego świata przed zagładą. Podobnie jak u Tolkiena, nasz bohater, "dobiera" sobie drużynę, z którą wyrusza na wielką bitwę. Póki ten scenariusz się sprawdza to nie mam nic przeciwko. "Oko czasu" to typowa powieść fantasy w której zło walczy z dobrem, jednak odcieni szarości znajdziemy tutaj sporo,  co sprawia, że nie do końca wiemy którym postaciom możemy zaufać, a które z miejsca należy znienawidzić. U Tolkiena wszystko było mniej skomplikowane. To właśnie on sprawił, że elfy uważamy za istoty z natury dobre, krasnoludy mężne i waleczne, niziołki bohaterskie i rodzinne a orki mordercze i na wskroś złe. U Jordana pojawiły się postacie do tej pory nieznane. Z początku większość z nich wydawała mi się enigmatyczna, chociażby Aes Sedai czyli kobiety, które mogły przenosić jedyną moc. Większość ludzi się ich bała, uważała za zło. Wiadomo, to co obce i nieznane wzbudza w nas strach. Jako czytelnik nie wiedziałam czy istoty te chcą pomóc naszym bohaterom czy może ich zamiarem jest ich wykorzystać? A może wszystko po trochu? Dopiero zagłębiając się w lekturę poznawałam psychikę naszych bohaterów, ich cele i dążenia, talenty i słabości. "Oko świata" to pierwsza część cyklu, której celem jest zapoznanie czytelnika z nowym realmem i rządzącymi nim regułami. Przedstawia ona również metamorfozę, którą musieli przejść nasi bohaterowie. Choć czytelnik wie, że to Rand jest "wybrańcem" , wiedza ta jest niedostępna dla trójki przyjaciół. Każdy z nich myśli, że to on może być tym, kto zaważy o losach świata. I każdy z nich na swój sposób musi radzić sobie z tym ciężarem. Choć jest to książka fantasy , autor we wspaniały, metaforyczny sposób, przedstawia czym jest dojrzewanie. Po 1000 stronach widać przemianę w naszych bohaterach, choć nadal nie uważam by byli gotowi na ostateczne starcie, tak na pewno stali się bardziej dojrzali i doświadczeni.

Ci, którzy spotkali się już z twórczością Roberta Jordana wiedzą, że jego styl jest niezwykle wyrazisty i szczegółowy. Jeden z moich znajomych nazwał go czepliwym : bo jak się uczepi jakiegoś szczegółu, to może o nim pisać bez końca. Ja to uwielbiałam. Zazwyczaj najsłabszą stroną książek fantasy jest dla mnie niedokładny i mało wyczerpujący opis świata. Autorzy zapominają, że zabrali nas w podróż w nieznane i ich głównym celem jest służenie nam za przewodnika. Często zamiast wyjaśniać, każą nam się domyślać. U Jordana jest na odwrót. Każda postać posiada historię, która jest warta wzmianki albo nawet eseju. Każde z miejsc słynie z jakiegoś wydarzenia, na każdym kamieniu ktoś siedział. Nasz autor uwielbia snuć swoje opowieści i robi to z lekkością. Owszem momentami zdarzają się przestoje, zbędne retrospekcje i powtórzenia, jednak czytelnik traktuje je nie jako coś irytującego lecz "manierę" literacką, coś co wyróżnia Jordana. Kiedy nasi bohaterowie podróżują przez las, słyszymy jego szum i czujemy wilgoć, kiedy spoglądamy z wieży Aes Sedai uderza nas pęd powietrza a w oddali słychać szum magii. Opisy są liryczne, dosadne, rozbudowane. Jordan nie pisze lecz maluje słowem. Jego dbałość o szczegóły wyraża się również w tym, że nadał imiona koniom, w tym mojej ukochanej Beli. Mało kto zadaje sobie teraz trud by tak pisać. Zastanawiam się czy ostatnie części cyklu, napisane już przez innego autora, zachowały tę dbałość o szczegóły. 
W jednej z recenzji przeczytałam, że przydługie opisy i rozbudowane retrospekcje sprawiają, że fabuła traci napięcie a moment zaskoczenia jest tak rozciągnięty w czasie, iż czytelnik traci zainteresowanie. Nie zgadzam się z tym. Jeśli udało wam się przeczytać niezwykle chaotyczny Sillmarilion Tolkiena czy jakąkolwiek książkę Sandersona, to pokochacie i styl Jordana. Jest on prawdziwie epicki. 

Jak napisałam już wyżej, głównym założeniem tej książki jest zaznajomienie czytelnika z nowym światem. Jest swego rodzaju przewodnikiem gdzie tworzenie tła dla wydarzeń ma zdecydowany priorytet. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że uwielbiałam każdą chwilę, każdy moment spędzony z tą powieścią. Rober Jordan zna wykreowany przez siebie realm na wylot. Choć ewidentnie widać tutaj inspirację tolkienowskim Śródziemiem, tak autor czerpał również z rzeczy znanym nam z życia codziennego : religii, historii, języków a nawet mitologii. Stworzył świat pełen niezwykłej wiedzy i oryginalnej magii. Jednak by w pełni cieszyć się lekturą, musicie podejść do tej książki z cierpliwością. Anglojęzyczni mówią na takie dzieła "slow burners". Mamy tutaj do czynienia z fabułą, która potrzebuje trochę czasu (głównie przez opisy i dodane historie) by się w pełni rozkręcić. Ciekawie robi się dopiero po przekroczeniu mniej więcej połowy książki, jednak od tego momentu ręczę, że nie będziecie mogli się od niej oderwać. Całe szczęście, że od ręki dostępne są kolejne tomy. 

Kochani usiądźcie wygodnie i przygotujcie się na długą i satysfakcjonującą podróż. "Oko świata" może nie jest najoryginalniejszym początkiem serii fantasy, jednak zwiastuje niesamowitą, wielką przygodę, w której cieszę się, że mogłam wziąć udział. Potraktujcie tę książkę jak wino z dobrego rocznika, wybierzcie idealną okazję i rozkoszujcie się każdą kroplą. Dotarcie do dna butelki samotnie może okazać się wyzwaniem, jednak zdecydowanie warto się go podjąć. Obiecuję, że kaca nie będzie. Polecam z całego serca. Mój top 10.


Tytuł : "Oko świata"
Autor : Robert Jordan
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 22 kwietnia 2019
Liczba stron : 956
Tytuł oryginału : The Eye of the World



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




 
 
 
 
            Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

"Wymazać siebie" Garrard Conley

"Wymazać siebie" Garrard Conley

Homoseksualizm zawsze budził wiele kontrowersji i dopiero niedawno przestał być traktowany jak choroba. W średniowieczu, ówcześni lekarze, wymyślili przyrząd zwany gruszką, który umieszczało się w jednym z otworów w ludzkim ciele (zapewne domyślacie się w którym) i pompowano aż do uzyskania odpowiednich rozmiarów. Oczywiście metoda ta nie przyniosła niczego poza bólem. Kiedy zorientowano się, że "tortury" nie pomagają, postanowiono osoby homoseksualne izolować od reszty społeczeństwa, zamykać w specjalnych zakładach i więzieniach. Niestety na ich miejsce pojawiali się następni. W latach 30-tych zaczęły rozwijać się tzw. metody awersyjne leczenia wszystkich zaburzeń – także orientacji seksualnej. Był to czas prądu i psychoanalizy. "Chorego" podłączono do specjalnej maszyny i pokazywano mu zdjęcia osobników tej samej płci, jednocześnie racząc prądem. I na odwrót : pokazując fotografię przedstawiciela bądź przedstawicielki płci przeciwnej, nakazywano im masturbację, która miała utrwalić pozytywne skojarzenia. Jak łatwo się domyślić, również i ta metoda zawiodła. Choć w dzisiejszych czasach homoseksualizm nie jest traktowany jak jednostka chorobowa, tak nadal działają stowarzyszenia i organizacje, których głównym celem jest jego leczenie. Dziś stosuje się głównie psychodynamikę, czyli próbę dotarcia do urazów z przeszłości, które zadecydowały o naszej orientacji seksualnej. Prym wśród terapeutów wiedzie amerykański psychiatra Richard Cohen, który sam siebie określa mianem "wyleczonego geja". To właśnie on twierdzi, że u podstaw homoseksualizmu leży molestowanie w dzieciństwie lub trudne relacje z rodzicem tej samej płci. Jako remedium na agresję poleca przytulanie i walenie rakietą w poduszką. Sami państwo widzicie jak daleką drogę przeszliśmy od średniowiecznych tortur do absurdalnych "nowoczesnych" terapii. A jak by to wszystko połączyć w jedną całość? Okazało się, że ktoś już tego dokonał. W 1973 roku, Frank Worthen, John Evans, and Kent Philpott utworzyli stowarzyszenie nazwane Love in Action, którego głównym celem było wyleczenie młodych ludzi z homoseksualizmu. To właśnie na jeden z zorganizowanych przez tę organizację obozów, wyjechał autor niniejszej książki - Garrard Conley. Czy podczas swojego pobytu udało mu się wymazać siebie?

"Wymazać siebie" to historia młodego chłopaka, syna fundamentalistycznego pastora w małym miasteczku w Arkansas, który dokonuje coming outu przed rodzicami. Ci, przekonani, że homoseksualizm to ciężki grzech i nałóg, stawiają mu ultimatum – albo podda się terapii konwersyjnej i wyjdzie z nałogu, albo straci rodzinę, przyjaciół i zostanie wykluczony ze wspólnoty kościelnej.Wówczas Garrard trafia do chrześcijańskiej organizacji o nazwie Love in Action. Tam pod okiem terapeutów poprzez dogłębne studiowanie Biblii i niemal wojskowy rygor ma zostać nawrócony na heteroseksualizm, oczyszczony z grzesznych impulsów i umocniony w wierze.(notka wydawcy)

Choć moi rodzice określają siebie jako osoby tolerancyjne i nowoczesne, tak muszę przyznać, iż nie jestem w stanie przewidzieć ich reakcji, gdybym pewnego dnia do nich przyszła i zakomunikowała, że jestem lesbijką. Czy wyrzuciliby mnie z domu i nie chcieli mieć ze mną do czynienia? Czy może też szukaliby pomocy u "specjalistów od nawracania na dobrą drogę"? A może po prostu wzięliby mnie w ramiona i przeszli nad tym do porządku dziennego? Jedno jest pewne : w kraju w którym żyjemy, homoseksualna orientacja seksualna, jeszcze długo będzie czymś o czym głośno się nie mówi a za plecami wyśmiewa. Nasze społeczeństwo jest zbyt ksenofobiczne, tradycjonalistyczne i na pozór religijne by w pełni zaakceptować wszelkie odmienności. Sama pochodzę z rodziny, którą mogę nazwać katolicką, religijną. Co niedzielę chodziliśmy do Kościoła, przyjmowaliśmy księdza po kolędzie i wszystkie sakramenty. Co prawda, oprócz babci, nikt nie odwiedzał świątyni codziennie czy zasłuchiwał się w Radiu Maryja, jednak religia, była istotnym elementem naszego życia. Jestem w stanie wyobrazić sobie dom, rodzinę i najbliższe otoczenie, Garrarda Conleya, gdyż na dobrą sprawę niewiele różni się od tego mojego. Południe Stanów Zjednoczonych to kolebka konserwatystów, bigotów i tradycjonalistów. Ojciec naszego bohatera był pastorem baptystów, jego matka osobą niezwykle religijną i bogobojną. Rozmowy o Bogu były na porządku dziennym. Garrard, nie mogąc wytrzymać rosnącej z nim wewnętrznej presji, w wieku 19 lat, postanowił powiedzieć o swojej orientacji seksualnej rodzicom. Sam przyznaje, że nie wie na co liczył. Jakże wielkie było jego zaskoczenie, kiedy ukochana rodzicielka, zamiast krzyczeć czy rwać włosy z głowy, płakać i wyzywać, przytuliła go do siebie, i powiedziała, że są ludzie, którzy mu pomogą, homoseksualizm wszakże da się wyleczyć. To właśnie za sprawą rodziców, Conley trafił do obozu prowadzonego przez Love in Action. Niektórzy mogą znać tę organizację z filmu Morgana Jona Foxa "Love in action" opowiadającego o losach innego homoseksualisty : Zacka Starka. Jednak w przeciwieństwie do Zacka, Conley nigdy nie zasilił szeregów "LIA" i nie został poddany typowej "terapii". Trafił do grupy jako pacjent z zewnątrz, a co za tym idzie, jego zeznania opierają się jedynie na tym co widział podczas ogólnodostępnych zajęć. Głównie były to warsztaty artystyczne i spotkania grupowe. Po skończonych zajęciach Conley wracał do hotelu, gdzie czekała na niego matka. Po 8 dniach terapii, zrezygnował i wrócił do domu. Czytając zastanawiałam się, czy tak krótki pobyt jest wystarczającym świadectwem na to, co działo się w środku i czy na tych wyrywkowych wspomnieniach można zbudować spójne i ważne dzieło literackie. Owszem autor dzieli się z nami metodami, jakie stosowano w ramach terapii, jednak jeśli sięgnęliście po ten memuar po to by dowiedzieć się o okrucieństwach odbywających się podczas programu "Love in action" to radzę sięgnąć po inne, dostępne materiały, chociażby wspomniany przeze mnie wcześniej film.

Autor w swojej książce, skupia się nie tylko, na terapii konwersyjnej. Opowiada również o tym co działo się wcześniej, jak odkrywał swoją seksualność i jaki wpływ na jego życie miał  fakt, bycia homoseksualistą. Tym co mnie najbardziej wzruszyło była wiara Conleya. W dzisiejszych czasach ciężko jest znaleźć ludzi, którzy wierzą naprawdę. Dlatego byłam zdruzgotana kiedy czytałam o tym, co jego bliscy i przyjaciele, próbowali zrobić, o tym jak sprawili, że zaczął odwracać się od Boga. Codziennie wmawiali mu, że Bog go nie kocha, że widzi w nim szatana i antychrysta. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak autor musiał cierpieć, kiedy dowiedział się, że ktoś w kim pokładał nadzieję, wstydzi się go i brzydzi. 
Choć jest to książka autobiograficzna, Conley nie zapomniał o swoich najbliższych. Rzadko się zdarza by uczucia tych "złych" były analizowane i zgłębiane. Po co? Przecież żyjemy w XXI wieku, nic już nas nie powinno szokować, a zachowania skrajnie konserwatywne powinny być piętnowane. Żyjemy w ultranowoczesności. Muszę przyznać, że pokochałam rodziców Garrarda i potrafiłam ich zrozumieć. Żyli życiem jakie znali, wierzyli w prawdy, które ich rodzina wyznawała od wieków. Oni nie chcieli robić swojemu dziecku krzywdy, naprawdę wierzyli w skuteczność terapii. Uważali, że jeśli chłopakowi uda się pomyślnie przejść konwersję, będzie mu łatwiej w życiu. Właśnie na takich ludzi, młodych borykających się z własną seksualnością i ich bogobojnych rodziców, czyhają liczne organizacje, które nie robią nic innego tylko bogacą się na naiwności innych. 

Garrard Conley umie pisać, jednak jego styl może być ciężki i trudny, dla niektórych czytelników. Jak często się zdarza w przypadku powieści autobiograficznych zachwiana jest tutaj chronologia zdarzeń, skaczemy z przeszłości w teraźniejszość. Również sam język nie każdemu przypadnie do gustu. Zdania się rozbudowane, liryczne, wielokrotnie złożone. Dostaliśmy bardzo dobry, intrygujący wstęp i zakończenie, jednak to co było pomiędzy, momentami się dłużyło. Zabrakło tutaj dynamiczności, autor skupiał się na swoich wspomnieniach. Momentami wydawało mi się, że nawet źdźbło trawy czy zachód słońca, przywołują wydarzenia z przeszłości. Opisy niektórych zdarzeń jak oglądanie filmów czy odwiedzenie wraz z ojcem więzienia, by nieść Pismo Święte, odsiadującym wyrok, były co prawda wzruszające i emocjonalne, jednak wydawały mi się oderwane od fabuły. O wiele bardziej lubiłam te fragmenty opowiadające o uczuciach naszego bohatera, kiedy opowiadał nam jak się czuł będąc homoseksualistą w religijnej, tradycyjnej rodzinie, gdzie ceniono sobie "normalność". 

Już sam tytuł książki "Wymazać siebie" sprawia, że do moich oczu napływają łzy. Czytając miałam wrażenie, że przeżywam to na własnej skórze. Conley napisał prawdziwą, wzruszającą książkę o samoakceptacji i miłości do życia. To nie jest kolejne dzieło piętnujące Kościół i jego działania, powieść szerząca nienawiść. To ważna książka dla wszystkich, bystra, szczera i naprawdę "potężna" . Temat konwersji homoseksualnej jest interesujący (czytaj szokujący i przerażający), zarówno na poziomie historycznym i socjologicznym, jak i tym bardziej nam znanym, ludzkim. Zdecydowanie polecam.

Tytuł : "Wymazać siebie"
Autor : Garrard Conley
Wydawnictwo : Poradnia K
Data wydania : 13 lutego 2019
Liczba stron : 352
Tytuł oryginału : Boy Erased


Tę oraz wiele innych książek znajdziecie na półce z Bestsellerami księgarni internetowej :
https://www.taniaksiazka.pl/

"Dom nad jeziorem" Tasmina Perry

"Dom nad jeziorem" Tasmina Perry

     Ci, którzy regularnie odwiedzają mojego bloga, mogą być nieco zaskoczeni. Do taj pory raczyłam was głównie recenzjami thrillerów i kryminałów, rzadziej powieści obyczajowych. Romanse raczej nie były w kręgu moich zainteresowań. Okazuje się jednak, że i typowo kobiece, miłosne powieści, jeśli zrobi im się dobry marketing i reklamę, mogą skusić największego sceptyka. "Dom nad jeziorem" to książka, której opis poruszył we mnie, bardzo głęboko ukrytą, sentymentalną nutę. Otóż jako małolata uwielbiałam serial "Północ południe" a parę lat później, razem z rodzicami oglądaliśmy rewelacyjny (jak na tamte czasy)"Savannah". Jak tylko przeczytałam, że akcja powieści Perry rozgrywa się na dawnej plantacji a jej bohaterowie są bogatymi, rozpuszczonymi dziedzicami wielkich fortun, wiedziałam że muszę ją przeczytać. Muszę przyznać, że nie do końca wiedziałam czego oczekiwać. Poniekąd spodziewałam się sentymentalnego, łzawego romansu w stylu Danielle Steele w połączeniu z powieścią historyczną. To co dostałam było zdecydowanie czymś więcej. Czyżbym na starość miała zmienić moje upodobania? I zamiast rozwiązywać skomplikowane zagadki kryminalne, będę siedzieć w fotelu z paczką chusteczek higienicznych i się wzruszać? Choć scenariusz ten jest raczej nieprawdopodobny tak faktem jest, że jestem pod wrażeniem.

Rok 1994. W Savannah jest upalne lato, które niesie ciepłą bryzę i zapach różaneczników. Kiedy młody student Jim spędza tam ostatnie przed wyjazdem na studia wakacje, nawet nie przypuszcza, że tak bardzo odmienią jego życie. Poznaje uroczą Jennifer Wayatt, córkę właściciela sąsiedniej posiadłości. Zakochują się w sobie bez pamięci, ale wspólne marzenia i plany rozpadają się jak domek z kart przez tragedię, która na zawsze zmieni życie spokojnego miasteczka.

Historia taka jak u Perry, gdzie młody chłopak wywodzący się z niezbyt zamożnej, artystycznej rodziny, zakochuje się w dziedziczce fortuny, i żyją długo i szczęśliwie (a przynajmniej takie było ich marzenie) raczej nie byłaby możliwa. Południowe Stany Zjednoczone są konserwatywne i tradycjonalistyczne, tam duch "niewolnictwa" nadal jest żywy, choć nikt nie chce się do tego przyznać. W niektórych miastach nadal publikowane są kroniki towarzyskie, w których dziennikarze, zajmują się życiem lokalnych celebrytów. Wydawać by się mogło, że żyjemy w XXI wieku, jednak w rzeczywistości w Savannah czas się zatrzymał, i widać to w postawie mieszkańców. Być może to właśnie ta wrodzona oziębłość i wyniosłość oraz zamiłowanie do pieniędzy, były czymś co sprawiło, że pomiędzy mną a główną bohaterką nie zaiskrzyło. Nie mogłam uwierzyć w jej intencje a emocje które okazywała nie wydawały mi się prawdziwe. Jako nastolatka wydawała mi się fałszywa, rozpuszczona i poniekąd zmanipulowana. Obraz jaki sobą przedstawia dwadzieścia lat później, pasuje do niej zdecydowanie lepiej. Jennifer mieszka w Nowym Jorku, jest żoną bogatego przedsiębiorcy, którego zna od najmłodszych lat. Nie pracuje, nie ma dzieci, dni spędza z kieliszkiem w ręku, pracując nad organizacją kolejnego baru charytatywnego. Jasmina Perry zdecydowała się na dwie linie fabularne i niestety okazało się to literackim niewypałem, gdyż obnażyło nieprawdopodobną i nierealistyczną metamorfozę Jen. Nie wydaje mi się możliwym, by dziewczyna która lubiła biegać boso po łąkach, która chciała kręcić filmy i odwiedzać małe londyńskie knajpki, stała się taką nieczułą i wyrachowaną królową lodu. Podsumowując albo dziewczyna cierpi na silne zaburzenia osobowości albo,któraś z jej tożsamości, ta z młodości lub ta znana z dorosłego życia, jest fałszywa.
Chociaż pomiędzy mną a Jen miłości nie było, to drugi główny bohater książki, Jim, był tym, na kogo spłynęło całe moje uwielbienie. Jim to typowy chłopak typu marzyciel, troszkę artysta, troszkę łobuz. Zresztą czego chcieliśmy się spodziewać po synu wielkiego pisarza? Nie dość, że jest przystojny to jeszcze oczytany i inteligentny. Ma cudowny brytyjski akcent i uwielbia podróżować. I jest w nas szaleńczo zakochany. Czy Jen mogła lepiej trafić? Moim zdaniem nie. Czytając tę książkę, przez cały czas zastanawiałam się, cóż takiego się wydarzyło, że para nie jest razem. Notka wydawnicza mówi o wielkiej tragedii, która doprowadziła do rozstania. Czytałam i czytałam, czekałam i przewidywałam grzmotów zwiastujących tę wielką burzę. Niestety skończyło się na lekkim deszczyku. Co prawda zakończenie książki sprawiło, że poczułam do Jen nieco więcej sympatii, jednak nadal jej zachowanie (czytaj : rozstanie z Jimem) było dla mnie niezrozumiałe. Moim zdaniem Perry nieco wyolbrzymiła fakty, mówić kolokwialnie, zrobiła z igły widły. Takich zakończeń w literaturze jest wiele, a ja czekałam na coś wielkiego i oryginalnego. Oczywiście było emocjonalnie, pod koniec kłębiło się od zwrotów akcji i emocji, jednak zabrakło tutaj tego efektu "wow". Nie jestem wielką znawczynią literatury kobiecej więc może tak po prostu miało być? 

Teraz pewnie się zastanawiacie, dlaczego we wstępniaku do mojej recenzji tak książkę zachwalam, skoro do tej pory spotkaliście się z praktycznie samą krytyką. Otóż w tym przypadku sylwetki bohaterów i wydarzenia, których są udziałem, stały się mało ważne wobec problemu, który ta powieść porusza : a mianowicie wychowania w rodzinie sławnych czy bogatych, gdzie rodzice mają duży wpływ na przyszłość dziecka. Moja mama była z pierwszego pokolenia w jej rodzinie, które poszło na studia, pierwszego któremu udało się w życiu coś osiągnąć. Wiedząc jak dużo daje wykształcenie i dobre studia, moja rodzicielka chciała tego samego dla mnie. A ja nigdy nawet nie pomyślałam o tym by się jej sprzeciwić. Nie zrozumcie mnie źle : bardzo jej dziękuję za to, że umożliwiła mi dobry start jednak teraz, patrząc na wszystko z dystansu, widzę że nie miałam zbytniego wyboru. Dlatego też czytając powieść Perry, poniekąd czułam się emocjonalnie związana z bohaterami. Wiem jak to jest, kiedy to nasi rodzice wybierają nam znajomych i krytykują tych, których zapoznamy sami. Wiem jak to jest nie spełniać pokładanych w nas oczekiwań. Matka Jenn jest doskonałym przykładem samolubnej, egoistycznej i wyrachowanej Amerykanki z głębokiego Południa, która ludzi mniej zamożnych od niej traktuje jak plebs. Również Jim wychowywał się w rodzinie znanej i szanowanej. Jego ojciec był cenionym pisarzem, który liczył że syn pójdzie w jego ślady. Na przykładzie tego młodego mężczyzny widzimy jak ciężko jest żyć w cieniu czyjegoś sukcesu. Jak ciężko dorównać komuś, kto już osiągnął sławę i renomę. Choć w rzeczywistości daleko mi do sytuacji, w której znaleźli się nasi bohaterowie, tak potrafię dostrzec wspólny mianownik. I właśnie dlatego ta książka tak mnie zachwyciła, bo obudziła we mnie sentyment i nostalgiczne wspomnienia. 

Styl jakim posługuje się Tasmina Perry, nie jest do końca tym co lubię jednak jestem przekonana, że wielbicielkom romansów, czy szeroko pojętej literatury kobiecej, przypadnie do gustu. Opisy są rozbudowane, barwne, momentami liryczne. Dialogi emocjonalne i tętniące życiem. Sama fabuła, może nie powala tempem akcji i dynamicznością, jednak wplecione w nią twisty i turny, sprawiają że z chęcią przewracamy strony. Wydaje mi się, że jak na powieść o miłości autorka zawarła tutaj wystarczający ładunek emocjonalny by wzruszyć czytelnika. Są i szalone zrywy i bolesne rozstania, długoletnie związki i bezduszne zdrady, poruszony jest problem aborcji i bezdzietności, pojawia się nawet mafia i wątek kryminalny. Gdzieś w połowie książki, autorka poniekąd zasugerowała nam możliwe zakończenie i choć nie chciałam w to uwierzyć, okazało się że moje domysły pozostały słuszne. Co prawda nie wszystko potoczyło się po mojej myśli jednak do tej pory nie mogę wyjść z podziwu jak z pozoru proste sprawy można aż tak skomplikować. "Dom nad jeziorem" jest idealnym przykładem na to jak zaskakujące i nieprzewidywalne jest ludzkie życie. 

Do tej pory myślałam, że romanse to lektura dla znudzonych życiem gospodyń domowych, podstarzałych sekretarek i emerytowanych nauczycielek, które w końcu mają czas na coś mało zobowiązującego. Bałam się, że dzieła tego gatunku okażą się zbyt trywialne, naiwne i banalne. Okazuje się jednak, że da się napisać książkę o miłości na poziomie, dobrym językiem i skierowaną nie tylko o wielbicieli gatunku. Tasmina Perry przekonała mnie do siebie i otworzyła oczy na coś nowego. Oczywiście teraz nie zrobię szturmu na księgarnię i nie wykupię wszystkiego co ma w tytule "miłość" , jednak jeśli zdarzy się okazja to chętnie przeczytam kolejną powieść dla tych, którzy pożądają literackich wzruszeń. Polecam. 



Tytuł : "Dom nad jeziorem"
Autor : Tasmina Perry
Wydawnictwo :  Kobiece
Data wydania : 27 marca 2019
Liczba stron : 448
Tytuł oryginału : The House on Sunset Lake: A breathtaking novel of secrets, mystery and love


Tę oraz wiele innych książek znajdziecie na półce z Bestsellerami księgarni internetowej :
https://www.taniaksiazka.pl/



"Gdybyś tylko wiedziała" Hannah Beckerman

"Gdybyś tylko wiedziała" Hannah Beckerman

"Gdybyś tylko wiedziała" jeszcze przed oficjalną premierą, okrzyknięta została bestsellerem. Jak tylko na portalach literackich zaczęły pojawiać się pierwsze opinie, recenzenci w większości byli zgodni co do tego, że powieść jest znakomitym, wzruszającym i bardzo udanym debiutem. Muszę przyznać, że czytając te wszystkie pochlebne recenzje, których twórcy rozpływali się w zachwytach, byłam mocno zaintrygowana. Postanowiłam sama sięgnąć po tę powieść by wyrobić sobie własne zdanie i przekonać się, czy rzeczywiście książka wzrusza bardziej niż "Ojciec Goriot" Balzaka . Chciałam zobaczyć co takiego jest w tym dziele, że oceniane jest lepiej niż klasycy? Jakim cudem, książka obyczajowa, debiutującej autorki, mogła zdobyć taki rozgłos i sukces? A może to wszystko jest kłamstwem i sprawą dobrego marketingu? Może to nie powieść jest bestsellerem, tylko czytelnicy stali się mniej wymagający? Jak widzicie jeszcze przed przystąpieniem do lektury, pojawiło się bardzo wiele pytań, na które postanowiłam znaleźć odpowiedź. I znalazłam. A nawet wiele, bo okazuje się, że sukces ma wiele matek. Oraz twarzy.

Rodzina Audrey się rozpadła. Jej dwie dorosłe córki, Jess i Lily, są ze sobą skłócone, a nastoletnie wnuczki nawet się nie znają. Sekret sprzed trzydziestu lat - to jedyne, co nadal ich łączy.Kiedy napięcie sięga zenitu, decyzja, którą przed laty podjęła jedna z sióstr, teraz może wyjść na jaw. Czy pomimo skrywanej tajemnicy i trwającej wiele lat niezgody pojednanie jest możliwe? I za jaką cenę?

Tak naprawdę "Gdybyś tylko wiedziała" stawia przed czytelnikami zaledwie jedno, jednakże bardzo frapujące i ważne pytanie , cóż takiego wydarzyło się 30 lat temu? Co sprawiło, że dwie, najbliższe sobie osoby, przestały ze sobą rozmawiać, a może nawet więcej, przestały dla siebie istnieć. Te, które powinny się kochać, zaczęły nienawidzić? Jestem jedynaczką i choć wychowałam się w pełnej, i szczęśliwej rodzinie, tak miłości siostrzanej nie zaznałam, i nie zaznam już nigdy w życiu. Jednak całe moje dzieciństwo i czasy szkolne, spędziłam wśród niezliczonych kuzynów i kuzynek. Pamiętam nasze zabawy, figle i przekomarzania. Oczywiście zdarzały się kłótnie. Pewnie sami nie raz obiecywaliście swoim "największym wrogom", że do końca życia się do nich nie odezwiecie, a już następnego dnia, siedząc samotnie w domu, myśleliście jak by tutaj się pogodzić? Myślę, że każde dziecko ma tak samo : są wielkie miłości, wielkie przyjaźnie i oczywiście wielkie dramaty. Podobnie jest u naszej autorki, z tym że tutaj jedno wydarzenie z przeszłości zaważyło na przyszłości całej rodziny, wydarzenie które rozegrało się jak jedna z naszych głównych bohaterek, Jess, miała zaledwie 10 lat. Autorka do samego końca zachowuje je jednak w tajemnicy, a my ze strony na stronę jesteśmy coraz bardziej ciekawi, co sprawiło że ta mała dziewczynka znienawidziła swoją starszą siostrę. Muszę przyznać, iż zakończenie książki, kiedy wszystkie karty zostały odkryty, nieco mnie rozczarowało. Spodziewałam się, że kiedy autor tka tak misterną intrygę, buduje atmosferę i napięcie, to musi mieć ku temu poważny powód. Nie oszukujmy się, by przestać się do kogoś odzywać, by się go wyprzeć, musimy mieć motyw. Nikt tak po prostu nie odwraca się plecami od najbliższej rodziny. W mojej głowie budowałam wielokrotnie złożone scenariusze, których oczywiście wam nie zdradzę. Spodziewałam się czegoś, co sprawi że zaniemówię, że zrozumiem co się stało z Jess, co sprawiło, że stała się oziębła i egoistyczna. Jednak kiedy poznałam powód jej nienawiści wydał mi się on trywialny i małostkowy. Owszem , pod koniec książki dziewczyna zjednała sobie nieco mojej sympatii, parę łez się potoczyło po policzkach, jednak nie do końca mnie to przekonało. Wydaje mi się, że 30 lat to jednak zbyt długi czas by nosić w sobie "coś" , co można było przegadać milion razy. Dlaczego dopiero teraz, matka dziewczynek, postanowiła rozwikłać tajemnicę ich milczenia? Dlaczego siostra Jess, Lily,  po prostu do niej nie przyszła i nie wykrzyczała w twarz prawdy, zamiast ją w sobie dusić przez dziesiątki lat? Długo się zastanawiałam, czy taki scenariusz byłby w ogóle możliwy. Czy człowiek byłby w stanie żyć w ciągłej niewiedzy. Wydaje mi się, że nie. Narastałaby w nas frustracja, która doprowadziła by do wybuchu i konfrontacji. A może nie mam racji? Może to skrywane tajemnice i niesłabnąca gorycz sprawiły, że życie Jess w pewnym momencie się posypało? Może faktycznie da się żyć w nienawiści jednak życie to będzie jak trwanie w chorobie, na którą nie ma lekarstwa?

Bo to właśnie z Jess miałam największy problem, nie z kochaną, współczującą Audrey, czy enigmatyczną i niewyraźną Lily, lecz z Jess. Jest to bowiem postać, której nie da się polubić. Choć autorka próbuje zrobić z niej dobrą, kochającą i dumną samotną matkę, to wychodzi na odwrót. Swoim zachowaniem sprawia wrażenie wyrachowanej, agresywnej i samolubnej. Przez decyzję, którą podjęła 30 lat temu, niszczy życie swoje i swoich najbliższych. A jak wiadomo losy osób, które nas drażnią i wzbudzają naszą antypatię, są nam obojętne. Chciałam poznać tę rodzinną tajemnice, wcale nie ze względu na pokłócone siostry, lecz ze względu na ich cierpiącą, umierającą matkę oraz niewinne i poszkodowane córki. Naprawdę nie wiem jakim egoistycznym, samolubnym potworem trzeba być, by zabronić własnemu dziecko kontaktu z najbliższymi. Przecież Mia nic nie zrobiła, 30 lat wcześnie nie było jej na świecie i nie miała wpływu na tamte wydarzenia. Dlaczego to ona musi pokutować za grzechy matki i ciotki? Choć bardzo się starałam to nie potrafiłam tego zrozumieć.
Postać Lily była nieco bardziej "ludzka", choć to właśnie ona powinna być tą oziębłą królową lodu. Lily jest karierowiczką i żoną bogatego męża. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że ma wszystko : piękny dom, pieniądze, pozycję, mądrą córkę. Jednak tak naprawdę jest nieszczęśliwa. Dręczy ją przeszłość, przeraża niewiadoma przeszłość. Ma problemy w rodzinie. Choć z zewnątrz wydaje się twarda niczym skała, tak naprawdę skrywa miękkie wnętrze. Właśnie takie postaci lubię, takie które nie boją się pokazać swoją ludzką, prawdziwą twarz, nawet jeśli mają się tym ośmieszyć.
Na koniec zostawiłam sobie Audrey, którą pokochałam. Jednak nie wiem czy pokochałam ją przez to, że jej tak bardzo współczułam, czyli z empatii, czy po prostu dlatego, że była cudowną kobietą. Audrey umiera. Zostało jej klika miesięcy życia. Jednak zamiast się poddać, położyć w łóżku i czekać na śmierć, postanawia coś w swoim życiu zmienić. Stawia sobie za cel pogodzenie swoich córek oraz dokonanie tych rzeczy ze swojej listy, na które nigdy nie miała czasu. Zapisuje się do chóru i na lekcje malarstwa, odwiedza Stany Zjednoczone, jednym słowem żyje. I właśnie to było w niej piękne : nie użalała się nad sobą, nie płakała tylko chwytała te ostatnie chwile, które jej zostały i starała się je dobrze wykorzystać. To właśnie nad Audrey najbardziej płakałam.

Choroba i związane z nią cierpienie oraz strata to główne tematy poruszone w tej powieści . Autorka już na wstępie informuje nas o tym, że jedna z głównych bohaterek umiera. Po takim ciosie, prosto w serca czytelników, powinniśmy dostać coś "jaśniejszego", iskierkę nadziei. Okazuje się jednak, że nie po każdej burzy wychodzi słońce. Próżno tutaj czekać na te dobre, wartościowe momenty. Książka ta przepełniona jest smutkiem i dramatem. Nawet samo zakończenie jest nostalgiczne i sprawia, że łzy turlają się po naszych policzkach. Czytamy tutaj o chorobie i śmierci, utracie najbliższych, poronieniach i samobójstwach. Niektóre sceny przedstawione są tak realistycznie, że czytelnik odczuwa prawdziwe emocje.

Hannah Beckerman,choć to jej pierwsza powieść, nie jest debiutantką w świecie literackim. To znana brytyjska recenzentka i organizatorka dyskusji i wywiadów na festiwalach  oraz jurorka w  konkursach literackich. Wydaje mi się, że osoby  na co dzień obcujące ze słowem pisanym, wiedzą czego chcą czytelnicy. Swoją książką Beckerman odpowiedziała na zapotrzebowanie. Bo prawda jest taka, iż w dzisiejszych czasach na topie są książki typowo kobiece, emocjonalne, wzruszające. Takie przy których można bez wstydu sięgnąć po chusteczkę i otrzeć oczy. Większość recenzentów tej powieści to właśnie panie, które czytają taką literaturę. Nie wydaje mi się by mężczyzna, wielbiciel science fiction czy innego urban fantasy, zwrócił na nią uwagę. Autorka pisała z myślą o konkretnych czytelnikach, wydawca do nich skierował swoje reklamy a resztę zrobili opiniotwórcy. I bardzo dobrze. "Gdybyś tylko wiedziała" to perełka w swoim gatunku więc wcale się nie dziwię, że czytana jest na jednym posiedzeniu. Choć mi zajęło to nieco dłużej to nadal polecam.





Tytuł : "Gdybyś tylko wiedziała"
Autor : Hannah Beckerman
Wydawnictwo : Burda Publishing Polska
Data wydania : 14 lutego 2019
Liczba stron : 380
Tytuł oryginału : If Only I Could Tell You


Za możliwość przeczytania książki i jej zrecenzowania serdecznie dziękuję księgarni :  

https://www.gandalf.com.pl/



Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

 
"Stara historia.Nowa wersja" Jonathan Littell

"Stara historia.Nowa wersja" Jonathan Littell

Jonathan Littell to amerykański pisarz, żyjący w Barcelonie i piszący po francusku. Jego ojciec, znany autor powieści szpiegowskich, senior Littell, zaszczepił w nim miłość do literatury. Zaowocowała ona jedną z najważniejszych francuskich nagród literackich - Nagrodą Goncourtów. Choć pisarz ten znany jest czytelnikom na całym świecie, choć zdobył wiele wyróżnień a jego sława rośnie z dnia na dzień, tak jego twórczość budzi skrajne uczucia. Świadczyć o tym może nagroda Bad Sex in Fiction Award, przyznawana za najgorszy opis aktu seksualnego w dziele powieściowym. Ja, ponieważ było to moje pierwsze spotkanie z autorem, jak na razie nie wyrobiłam sobie opinii na temat jego twórczości. Jedno wiem na pewno : jego styl jest trudny w odbiorze, brutalny, "brudny" i skomplikowany. Autor lubi szokować, obnażać i zaskakiwać czytelników. Muszę przyznać, że dawno nie spotkałam się z tak oryginalną powieścią, która w moim odczuciu, przez wielu nie zostanie zrozumiana.

Bohater Starej historii błąka się po miejscach przypominających labirynt, wplątuje w niezrozumiałe wydarzenia, tworzy przelotne relacje z napotkanymi osobami, zmienia płeć i tożsamość. Czas staje się płynny, napięcie narasta, logika snu wyznacza bieg akcji. Balansując na granicy realności i fantazmatu, sięgając po najbardziej drastyczne środki wyrazu i nie stroniąc od prowokacji, w języku o matematycznej wprost precyzji Littell opowiada historię z głębin ludzkich emocji: samotności, pożądania, tęsknoty. Stara historia to niemal pornograficzna podróż do kresu nocy. Tekst wyrastający z tradycji markiza de Sade’a, Céline’a, Bataille’a.

Jakakolwiek próba streszczenia tej książki musi skończyć się niepowodzeniem. Ci, którzy poniosą fiasko, winę zwalą na fakt, iż powieść ta nie ma spójnej linii fabularnej, celu czy też nawet sensu. Oczywiście można pójść na łatwiznę i powiedzieć, że autor przeeksperymentował, tak bardzo bawił się formą i jej wyrazem, że zapomniał o nadaniu powieści jakiegokolwiek kierunku. Na pierwszy rzut oka jest to prawdą. "Stara historia.Nowa wersja" nie ma głównego bohatera, którego moglibyśmy obserwować, nie ma historii, którą moglibyśmy śledzić. To mozaika przypadkowo poukładanych obrazów, z których każdy przedstawia inną sytuację, inne osoby i miejsca.  Raz znajdujemy się na basenie, raz na przyjęciu które przekształca się w orgię. Z pokoju pełnego nagich ciał trafiamy prosto na wojenny front, do wioski pełnej zastraszonych prowadzonych na rzeź ludzi. Wydawać by się mogło, że historie te nie mają ze sobą nic wspólnego i to też jest prawdą, jednak tylko częściową. Wspólnym mianownikiem każdej z nich są bohaterowie. Przyjrzyjmy się bliżej. Każda lokalizacja, każde wydarzenie i historia, opowiedziana jest z kilku punktów widzenia. Czasem jest to mężczyzna, czasem kobieta czy dziecko. Być może stąd tytuł książki : stara historia i jej coraz to inne, nowsze wersje. Okazuje się, że to jak jedna osoba widzi daną sytuację, druga postrzega zupełnie inaczej. Autor uświadamia nam, że nigdy nie będziemy w stanie do końca przejrzeć uczuć innych. Uprawiając sex z prostytutką myślimy, że ona czerpie z tego przyjemność, zdradzając żonę wierzymy, że niczego się nie domyśla. Littell pokazuje nam, że rzeczywistość może być nieco bardziej skomplikowana. Prostytutka, może okazać się perfidną manipulatorką a żona bezwzględną trucicielką. Oczywiście to jedynie przykłady na zobrazowanie tego jak życie może nas zaskoczyć. Wtedy jedynym wyjściem pozostaje ucieczka. Wkładamy miękki, szary dres i biegniemy korytarzami, by w końcu natrafić na kolejną klamkę, kolejne drzwi do alternatywnej rzeczywistości. 

Autor w dość ciekawy sposób podchodzi do tego co nazywamy seksualnością. Wszystkie jego postaci wydają się być androgyniczne. Nawet jeśli same siebie określają "mężczyzną" lub "kobietą" to w kolejnej scenie zakładają maski, które odzierają je z przynależności płciowej. Nasz "bohater" , podróżujący przez korytarze snu i rzeczywistości, zmiennokształtny, nie wie kim się stanie w kolejnym scenariuszu. Nie wie tego również czytelnik. Powieść Littella jest z pewnością jedną z najbardziej skomplikowanych i nieprzewidywalnych książek jakie przeczytałam. Choć nie lubię wodolejstwa, chaosu, braku spójności, tak tym razem ten efemeryczny, dziwaczny i bardzo trudny styl autora, zdecydowanie przypadł mi do gustu. Podróżując z naszym bohaterem przez wymiary poznawałam świat taki, jaki jest naprawdę. Autor nie ograniczył się do jednej perspektywy, tylko przedstawił wiele wersji, wiele punktów widzenia. Muszę przyznać, że duże wrażenie sprawił na mnie klimat książki. Littell przedstawił mi wizję świata w czarnych barwach, gdzie wszystko jest pokryte brudem i kurzem, a ludzie są bezwzględni i źli. Jego powieść to ciekawe, drobiazgowe studium psychologiczne na temat człowieka XXI wieku. Kiedy patrzę na to co się dzieje na ulicy, co pokazują w telewizji, to muszę przyznać autorowi rację, gatunek ludzki stał się bezwzględny i egoistyczny. Potrafimy z zimną krwią zabijać innych, przystawiać pistolet do główki noworodka, kopać ciężarne, szturchać i poniżać starców i kaleki. Zdradzamy, kradniemy, oszukujemy, prowadzimy konsumpcyjny tryb życia. Książka ta to obraz świata pozbawionego jakichkolwiek wartości, świata w którym straciliśmy nadzieję, pozostał nam jedynie strach i ucieczka. Lecz przed czym? Przed innymi złymi ludźmi czy może przed samym sobą? Littell obnażył nas, ludzi, poszedł nawet o krok dalej i pozbawił nas seksualności a co za tym idzie człowieczeństwa. Politycy, organizacje pozarządowe, demokraci, zieloni, prawi i lewi , wszyscy oni krzyczą o tym że każdy jest "równy", ma takie same prawa. W niektórych krajach znika podział na kobiety i mężczyzny. Scenariusz naszego autora, w którym stajemy się heramfrodytami, z uniseksualnym umysłem, może już niedługo się spełnić. 

Czytelnicy wrażliwi, którzy płonią się czytając Graya czy szeroko pojętą literaturę erotyczną, z pewnością zakrztuszą się już na pierwszej łóżkowej scenie. Jest mocno, brutalnie, momentami obrzydliwie a momentami wręcz sadystycznie.Z drugiej strony opisom tych scen nie brak perwersyjnej liryczności i piękna. Samego sexu w tej powieści jest dużo,czasami wręcz czułam przesycenie. Ręce, nogi, członki, piersi, wszystko to wymieszane było w wielkim kotle namiętności. Seks homoseksualny i lesbijski, she-male, he-famale, oral i anal, sex zbiorowy i solo, masturbacja, defekacja, to rzeczy które będą wam towarzyszyć naprzemiennie przez kilkaset stron. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, kiedy autorowi się skończą pomysły i kiedy już już traciłam w niego wiarę, zaskakiwał mnie czymś nowym. Dawno już nie czułam się tak zażenowana a jednocześnie podniecona, czytając jakąś powieść. Opisy były dosadne i obrazowe, sex gorący i nieszablonowy, a fakt że mieliśmy do czynienia z niepewnymi co do swojej seksualności postaciami, jeszcze bardziej potęgował atmosferę tajemniczości i zmysłowości.

Książka Littella nie jest, jak mówią niektórzy, powieścią bez pomysłu, celu, fabuły. Autor miał zamysł i konsekwentnie go realizował. Mi udało się dopatrzyć w tym chaosie i przypadkowości wyraźną strukturę. Nie jestem czytelnikiem, który boi się brutalnych scen, sceny sexu działają na moją wyobraźnię a nie moralność a dobry tekst wywęszę z odległości paru kilometrów. Jonathan Littell zasługuje na wszystkie nagrody, które otrzymał i mam wrażenie, że czeka na niego o wiele więcej. Jego powieść była dla mnie intelektualnym wyzwaniem, dziełem pełnym metafor i symboliki, trudnym do zanalizowania i wymagającym przemyśleń. Polecam czytelnikom poszukującym rozrywki inteligentnej i ponadczasowej, tym którzy podczas czytania angażują wszystkie zmysły. Obiecuję wam, że będzie się działo.

Tytuł : "Stara historia.Nowa wersja"
Autor : Jonathan Littell
Wydawnictwo : Literackie
Data wydania : 13 marca 2019
Liczba stron : 440
Tytuł oryginału : Une vieille histoire. Nouvelle version


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




 
 
 
 
            Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

"Pustynia i morze. 977 dni w niewoli na somalijskim wybrzeżu piratów" Michael Scott Moore

"Pustynia i morze. 977 dni w niewoli na somalijskim wybrzeżu piratów" Michael Scott Moore

Mieliście kiedyś w życiu tak, że  bardzo czegoś pragnęliście, i los zupełnie niespodziewanie wyszedł wam na przeciw i spełnił wasze marzenia? Może śniliście o wielkiej, zagranicznej podróży i na następny dzień wygraliście wycieczkę w nieznane? A może trafiliście szczęśliwy los na loterii właśnie wtedy, kiedy popsuł wam się samochód? Michael Scott Moore, obecny na procesach somalijskich piratów, padł ofiarą fascynacji tym kontrowersyjnym "zawodem". Z bezpiecznej sali sądowej w Niemczech, trafił na somalijskie wybrzeże, gdzie przez kilka tygodni zgłębiał tajniki pirackiego procederu, przesłuchiwał piratów i ich ofiary oraz zbierał materiały do książki. W drodze na lotnisko, z którego miał odlecieć do swojego kraju, jego samochód został zatrzymany przez uzbrojonych mężczyzn. Mężczyznę porwano i trafił do pirackiej niewoli. Przenoszony z miejsca na miejsce, przetrzymywany w brudnych, zdewastowanych domach i rybackich kutrach, poznał życie piratów od podszewki. Choć historia ta ma dobre zakończenie, to kosztowało ono miliony dolarów w gotówce i wiele zmarszczek, których nie wygładzi żadna terapia laserowa, gdyż są to bruzdy na psychice, które pozostaną do końca życia.


W styczniu 2012 r., ukończywszy właśnie cykl reportaży z hamburskiego procesu piratów somalijskich, Michael Scott Moore udał się do Rogu Afryki, by zebrać materiał do książki o piractwie i możliwościach jego ukrócenia. „Wydawało mi się ważne, by wiedzieć, dlaczego w ogóle istnieją piraci”, napisał. Dowiedział się szybciej, niżby się spodziewał. Porwany w Somalii tuż przed wyjazdem, poznał od podszewki i podłoże piractwa, i jego okrutną codzienność. W warunkach zdolnych złamać najtwardszy charakter przetrwał 977 dni, nim zebrano okup, jakiego zażądali piraci.

Sięgając po tę książkę miałam mieszane uczucia. Z jednej strony bałam się iż będzie nudna i powtarzalna, bo w końcu ile można pisać o przetrzymywaniu w niewoli? Dni porwanego, osadzonego w zamknięciu człowieka, są jednakowe, jednostajne, od czasu do czasu przerywane jedynie psychicznym terrorem i fizycznymi katuszami. Takich książek było wiele, zarówno tych opartych na prawdziwych wydarzeniach, jak i tych fikcyjnych. Z drugiej strony zainteresował mnie temat somalijskich piratów i fakt, że Michael Scott Moore, jest dziennikarzem, pozwalał mi sądzić, że książka ta będzie czymś więcej niż opisem przeżyć z "więzienia". Liczyłam na dziennikarską rzetelność w pokazywaniu faktów, na to że czegoś się dowiem o współczesnych piratach. I nie pomyliłam się. "Pustynia i morze" to nie tylko wspomnienia i dziennik ofiary, to również książka o historii, kulturze i polityce Somalii, kraju o którym wiemy bardzo mało albo wcale. Autor, przystępnym językiem, wyjaśnia nam co doprowadziło to państwo na skraj ruiny. Przeciętny człowiek myśląc o tym afrykańskim kraju, wyobraża sobie zagłodzone dzieci ze wzdętymi brzuszkami, wojnę domową, partyzantkę i butelki z plastikową wodą. Mało kto wie, że to na morzu toczy się walka o przyszłość tego kraju i mało kto zdaje sobie sprawę, że za rozwój piractwa odpowiedzialni jesteśmy również my, Europejczycy oraz Amerykanie, Azjaci, słowem cały świat. Pewnie czytając to zadajecie sobie pytanie : niby jakim cudem? Od dawien dawna wiadomo, że ciepłe wody Afrykańskiego Wybrzeża, są doskonałym miejscem do połowu ryb i innych stworzeń morskich. Atrakcyjność i bogactwo tych łowisk ściągnęło do Somalii kutry z całego świata. Chętnych na "ryby" było wielu, jednak żaden z nich nie kwapił się by za towar zapłacić. Wyobraźcie sobie, że macie staw w których hodujecie najlepsze w okolicy karpie. Kiedy zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, wszyscy wasi sąsiedzi przychodzą na brzeg i rozstawiają się z wędkami. Po kilku godzinach karpi nie ma, a was nawet nie zaproszono na wigilijną kolację. Czy pasuje wam taki układ? Założę się, że nie. Somalijczykom również nie pasowało to, że ich zasoby były rozkradane i zaczęli pobierać nielegalną "opłatę" (podatek) od pojawiających się na ich wodach przybrzeżnych, statków. Po kilku latach tego procederu okazało się, że można na tym nieźle zarobić. Stawki za możliwość połowu wzrosły, a piraci stawali się coraz okrutniejsi w swoim procederze. Od lat 90-tych zaczęto porywać Amerykanów i Europejczyków i żądać za nich okupu. Proceder ten trwa do dziś i nadal jest opłacalny. 
Kolejnym czynnikiem, jak mówi Moore, który miał wpływ na rozwój piractwa, była włoska Mafia. Bossowie tego nielegalnego stowarzyszenia dogadali się bowiem z lokalnymi somalijskimi watażkami, odnośnie wwozu i składowania (zakopywania u wybrzeży lub na plażach) ton toksycznych odpadów. Do tej pory idąc brzegiem można zobaczyć wielkie, metalowe beczki, pełne śmieci. Nikomu nie starczyło siły by je zakopać, więc zostały po prostu porzucone na pastwę losu. Somalijskim piratom nie podobało się robienie śmietnika z ich domu i zaczęli atakować statki pod włoską banderą. 
W książce tej znajdziemy jeszcze wiele innych ciekawostek historycznych, odnośników do znanych wydarzeń, wojny amerykańsko-somalijskiej, obalenia dyktatora i powstania partyzantki. Wszystko to podane jest w jasny, przejrzysty i niezwykle interesujący sposób. Bez niepotrzebnego moralizatorstwa. Tekst napisany jest z pasją i znawstwem tematu, jest to kawał rzetelnego dziennikarstwa połączonego z emocjonującą autobiografią.

Michael Scott Moore wie jak pisać, by utrzymać zainteresowanie czytelnika. Jeśli ja bym spróbowała opisać 9 miesięcy więzienia na statku i dalszego już na lądzie, to zapewne wyszedł by z tego nudny, jednostajny tekst, którym uśpiłabym wszystkich czytelników. By tak się nie stało dziennikarz wplótł w swoją opowieść wspomnienia ze swojego dzieciństwa, (chociażby to jaki wpływ na niego oraz jego rodzinę miało samobójstwo ojca), fakty historyczne oraz analizę własnych przeżyć i emocji. Opowiadał o pierwszym dniu po porwaniu, kiedy kidnaperzy wręczyli mu telefon i kazali zadzwonić do matki z żądaniem 20 milionów dolarów okupu. Opisywał jak był bity i poniżany, głodzony i torturowany. Jednak z drugiej strony chciał również, pokazać jasną, ludzką stronę swoich ciemiężycieli, to jak zainstalowali mu moskitierę czy organizowali wodę butelkowaną, kiedy odmawiał picia innej. Bardzo się starał by dostrzec w piratach ludzi, którzy stali się bestiami, gdyż zmusiło ich do tego życie. Z całego tekstu wynika jedno, bardzo ważne przesłanie : piractwa można się pozbyć w szybki, bezpieczny sposób, chociażby tak jak to zrobiono dziesiątki lat temu w Stanach Zjednoczonych. Jedynym problemem są oczywiście pieniądze. Jeśli kraje europejskie, Azja i Stany Zjednoczone, postawiły by na rozwój Somalii, dostarczyli środków i inżynierów i zbudowali ośrodki portowe, w których setki ludzi znalazłoby zatrudnienie, to problem piractwa rozwiązał by się sam. Oczywiście tak się nie stanie. Świat nie interesuje się tym dalekim krajem, jedynie czeka aż jego obywatele, mówiąc kolokwialnie, sami się wyrżną w pień. Logika ta jest przykra, lecz niestety prawdziwa.
Po wielu miesiącach spędzonych w niewoli, porywacze zaczęli traktować Moora, jako kogoś swojego. Coraz częściej zostawiali przy nim broń. Wystarczyło po nią sięgnąć i spróbować ucieczki, lub też zaoszczędzić problemów i smutku rodzinie, i popełnić samobójstwo. Autor opowiada o swoich czarnych myślach, o tym jak blisko był załamania nerwowego. Czytając wręcz czujemy buzujące w tekście emocje. Kiedy dowiadujemy się, że dziennikarz odesłany zostanie do domu, spada nam kamień z serca, jednak wiemy że już nic nigdy nie będzie takie samo. Cieszę się, że "wyzwolenie" nie było końcem tej książki, że autor przedstawił nam również to co się działo po jego powrocie. Opisał co przeżywała jego rodzina, jak się starali zebrać pieniądze, jak wielki smutek i przerażenie było ich udziałem. Skupia się również na swoich własnych przeżyciach, opowiada że nie może się na niczym skupić, gdyż ciągle wracają do niego wspomnienia. Czuje, że w Somalii zostawił cząstkę siebie. 

Choć wydawać by się mogło, że książka ta ma jednego bohatera, którym jest jej autor, to tak naprawdę Moore przedstawia wiele sylwetek, które poznał w trakcie swojego porwania. Są tutaj i zwykli somalijscy obywatele i okrutni, zdesperowani kidnaperzy, jest azjatycka załoga "uwięzionych" oraz rybak z Seszelów. Autor opowiada ich historię, uczy się od nich tego jak się zachowywać, co robić by przeżyć. Opisuje moment ich uwolnienia przez wypuszczenie na wolność lub strzał w głowę. Przedstawia to jak byli bici i torturowani i wspomina te momenty, w których odnajdywał człowieczeństwo w czasach zapomnianych przez Boga. 

"Pustynia i morze. 977 dni w niewoli na somalijskim wybrzeżu piratów" to wspaniała, warta przeczytania książka, która sprawi, że docenicie wasze szare, "nudne" życie. To co przeżył i wycierpiał jej bohater, oraz jego rodzina, jest nie do opisania. Tydzień temu w ogniu stanęła katedra Notre Damme w Paryżu. Już po kilku dniach komitet, którego celem jest zebranie pieniędzy na odbudowę kościoła ogłosił, że zebranych zostało już 5 miliardów euro. 5 miliardów w zaledwie 72 godziny. By ocalić, budynek jesteśmy w stanie się zjednoczyć i otworzyć własne portfele, czemu więc tego nie robimy, kiedy chodzi o ludzkie życie? Czemu zebranie okupu trwało aż 3 lata? Czy naprawdę jesteśmy aż tak okrutni, że świadomie skazujemy człowieka na tortury i niewolę? Szkoda, że w XXI wieku ludzkie życie jest tak mało warte. Książkę oczywiście polecam. 

Tytuł : "Pustynia i morze. 977 dni w niewoli na somalijskim wybrzeżu piratów"
Autor : Michael Scott Moore
Wydawnictwo : Rebis
Data wydania : 2 kwietnia 2019 
Liczba stron : 480
Tytuł oryginału : The Desert and the Sea: 977 Days Captive on the Somali Pirate Coast


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 



Kings of the Wyld



Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html


"Kurhanek Maryli" Ewa Bauer

"Kurhanek Maryli" Ewa Bauer

     O powieści "Kurhanek Maryli" słyszałam już kilka lat temu, jednak do tej pory nie miałam okazji jej przeczytać. Dlatego też cieszę się, iż wydawnictwo Szara Godzina, zdecydowało się na wznowienie publikacji i mogłam wziąć udział w promocji książki. Zastanawialiście się czasem dlaczego niektóre pozycje, nawet te które akurat wam nie wydają się godne uwagi, doczekują się kolejnych wydań? Czy dlatego, że są dobre czy  wydawnictwo dobrze na nich zarabia? A może jest to zawarte w kontrakcie autorskim? Myślę, że w przypadku tej powieści, odpowiedź na to pytanie będzie prosta : książka ... porusza temat, który był, jest i (niestety) nic nie wskazuje na to by miał przestać być aktualny. Chodzi tutaj o szeroko pojętą manipulację, układ sprawca-ofiara oraz przemoc domową. Nie wiem do końca dlaczego, ale chcemy o tym czytać, lubimy kiedy naszym bohaterom dzieje się krzywda. Choć tłumaczymy się tym, że powieści takie wyzwalają w nas emocje tak naprawdę czytamy je po to by móc powiedzieć : całe szczęście mnie to nie dotyczy. A może nie mam racji : może niektórzy poszukują w nich pomocy i recepty na wyzwolenie się z toksycznego związku?

Marta wychowywała się na wsi, u babci. Wcześnie osierocona, cały czas marzy o innym życiu. Nie wie jednak, że to inne życie przyniesie jej przykre niespodzianki. Gdy poznaje Piotra, wydaje się, że znalazła w końcu szczęście i miłość. Pozornie ma wszystko: przystojnego męża, dostatek, kochaną córkę. Ale tak naprawdę koszmar dopiero się zaczyna...Czy los kiedykolwiek uśmiechnie się do Marty i pozwoli obronić własne "ja"? Kurhanek Maryli to opowieść o trudnym małżeństwie, ale również historia więzi między pokoleniami, a przede wszystkim opis walki o tożsamość i szczęście. 


Czytając recenzje tej książki, zamieszczone na blogach i portalach literackich, rzuciło mi się w oczy, że prawie wszyscy komentatorzy, zwracają uwagę na przemoc domową, jako główny temat tej powieści. Choć oczywiście zgadzam się z tym, że jest ona katalizatorem wielu wydarzeń i rzeczą godną potępienia, to wydaje mi się iż recenzenci zapomnieli o najważniejszym : o samych bohaterach tej książki, ludziach których ten problem dotyczy. Przeczytałam wiele opinii o tym jak manipulacja i przemoc niszczą psychikę jednak nie podoba mi się to, że temat ten został sprowadzony do jednego mianownika, z Marty zrobiono ofiarę, a z Piotra sadystycznego potwora. W moich oczach wcale nie wygląda to tak czarno-biało. Oczywiście nie chcę tutaj wybielać głównego bohatera, jednak nie będę również gloryfikować drugiego. Moim zdaniem sytuacja w której się znaleźli nie miałaby miejsca w realnym życiu. Takie scenariusze widzimy w telewizji, czytamy o nich w książkach, jednak w "realu"ciężko byłoby spotkać tak "dwubiegunowe", niespójne postaci. Dlatego też ciężko było mi uwierzyć w cały ten dramat i tragedię. Choć książka mi się podobała tak potraktowałam ją jak zwykłe, kobiece  czytadło, które wzrusza, doprowadza do łez ale i szybko można o nim zapomnieć.

Skupmy się przez chwilkę na naszych bohaterach, bo to do nich mam największe zastrzeżenia. Pierwsza pod lupę idzie Marta. Muszę przyznać, że jak na osobę zahartowaną, po przejściach i traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa, osobę która uciekła z domu, parała się prostytucją i sama próbowała znaleźć szczęście w wielkim mieście, to bardzo łatwo dała się zmanipulować. Niestety nie byłam w stanie w to uwierzyć. My, poznajemy Martę, jako kurę domową, która siedzi w domu, pierze, gotuje i opiekuje się dzieckiem. Jest to osoba, która daje sobą pomiatać, godzi się na obecność teściowej w swoim domu i przymyka oko na wyskoki męża. Jednym słowem jest typową ofiarą. Jednak kiedy, za pomocą retrospekcji, lepiej poznajemy ją i jej przeszłość, ze wspomnień tych wyłania się obraz zupełnie innej osoby. Marta jako nastolatka była krnąbrna, nie stroniła od alkoholu, próbowała narkotyków i lubiła się dobrze zabawić (oczywiście w wiejskich warunkach). Jeszcze nie skończyła szkoły, a już uciekła z domu na tylnym siedzeniu motocykla poznanego dzień wcześniej mężczyzny. Z lat młodości zostało jej tylko jedno : naiwność. Ale to już inna sprawa, gdyż większość bohaterek polskiej literatury kobiecej cierpi na tę przypadłość. Znam osoby, które były ofiarami przemocy domowej. Na warsztatach psychologicznych tworzyliśmy profile osób podatnych na manipulację, pranie mózgu i kontrolę. Żeby ktoś nas zdominował musimy mieć pewne cechy,które uczynią z nas odpowiednią ofiarę : należą do nich ufność, nieśmiałość, brak asertywności i odwagi. Marta, którą poznajemy jako nastolatkę, nie posiadała żadnej z nich. Ewentualnie można się zastanowić nad ufnością ale w jej przypadku to była raczej głupota. W każdym bądź razie nie wydaje mi się, by akurat ona mogła się tak zmienić. Nie wydaje mi się, by dała sobą tak pomiatać. 
Na drugim końcu kija mamy Piotra, męża Marty, początkującego lekarza, syna lekarza doświadczonego.  Związek tej dwójki po prostu nie mógł się udać. Wiem co teraz powiecie, że przecież żyjemy w XXI wieku, i słowo mezalians straciło już na znaczeniu a niedługo w ogóle odejdzie do lamusa. Ale powiem wam jedno : z tego samego powodu co piłkarze nie wezmą sobie za żonę grubego, zapuszczonego czy nawet zadbanego garkotłuka, to lekarz nie poślubi spotkanej w klubie nocnym prostytutki. Takie rzeczy dzieją się tylko w powieściach Danielle Steel i w telewizji. Ale załóżmy, że tak się stanie, załóżmy że los tak chciał, i młody medyk jednak zakochał się w swojej "damie do towarzystwa", to jest tylko kwestią dni kiedy zacznie zgrzytać. Ludzie zauroczeni, zafascynowani są odporni na podszepty rozumu. Dopiero jak pierwsza fascynacja minie, zaczynają myśleć. Wcale się nie dziwię, że Piotr miał za złe Marcie to co robiła wcześniej. On zawsze miał wszystko, nie musiał sprzedawać własnego ciała by przeżyć. Jestem w stanie zrozumieć dyskomfort psychiczny, który czuł jak patrzył na swoją wybrankę. Mnie samą czasem ponoszą nerwy jak myślę o byłych swojego partnera, a przecież była ich zaledwie garstka. Oczywiście nie chcę usprawiedliwiać Piotra, jednak nie był on dla mnie do końca negatywną postacią. Suma sumarum zgadzał się na większość wybryków żony, przymykał oko na jej kłamstwa, rozpieszczał ją i utrzymywał, a co najważniejsze kochał i dbał o swoją córkę. Moim zdaniem i Marta i Piotr byli winni temu co ich spotkało i jaki związek stworzyli. Oboje nie znaleźli w sobie siły by odejść choć nikt ich nie trzymał. Dopiero tragedia sprawiła, że ich więź została zerwana. 

Zastanawiam się gdzie urodziła się i wychowała nasza autorka, Ewa Bauer. Przypuszczam, że jest mniej więcej w moim wieku, gdyż w cudowny sposób opisuje wieś i małe miasteczko czasów mojego dzieciństwa. Drogi po których jeździły ciągnięte przez konie furmanki, "wychodki" gdzie zamiast papieru toaletowego używało się gazet i małe kopane w ziemi dołki gdzie dziewczynki ( a czasem i chłopcy) wraz z kwiatkami zakopywały wyszeptane do ziemi prośby i zaklęcia. Muszę przyznać, że na moment przeniosłam się w czasie. Przypomniałam sobie ten beztroski czas wakacji, które spędzałam u mojej babci na wsi. Podobnie jak nasza bohaterka do końca życia będę w sobie nosić ten sentyment do dawnych czasów, do ludzi których już pewnie nie spotkam i jedzenia, które już nie będzie smakowało tak samo. Wieś u Bauer jest taka jak powinna być : zaściankowa, pachnąca skoszoną trawą, religijna, konserwatywna, plotkarska i zacofana. Choć fabuła książki rozgrywa się kilkadziesiąt lat temu, choć postęp dotarł praktycznie wszędzie, to ludzie pozostali tacy sami. Czytając czułam tę polską "swojskość" i "przaśność" i bardzo mi się to podobało.

Ewa Bauer umie pisać, umie przelać na papier nie tylko fabułę i wydarzenia, lecz również emocje i uczucia. Co prawda było tutaj zbyt dużo Boga, wiary i religii, zbyt dużo dramatyzmu i naiwności, jednak nadal sądzę, że "Kurhanek Maryli" to ciekawa, wartościowa książka, która zachwyci każdą romantyczkę.  To wprost idealna lektura dla tych, którzy lubią typowe wyciskacze łez. To powieść która wzrusza i jednocześnie irytuje, doprowadza do łez i rozśmiesza naiwnością. Jedna z wielu jej podobnych jednak napisana z pasją i sercem. Polecam.


Tytuł : "Kurhanek Maryli"
Autor : Ewa Bauer
Wydawnictwo : Szara Godzina
Data wydania : 12 maja 2014
Liczba stron : 256


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
 
 
 
http://www.szaragodzina.pl/
Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

"Gdy opadły emocje" Aneta Krasińska

"Gdy opadły emocje" Aneta Krasińska

     Ci, którzy śledzą mój blog wiedzą, czego się najbardziej obawiam, kiedy sięgam po książki polskich autorek. Otóż, moją największą zmorą, jest przewidywalność. Prawie każdy romans  i powieść obyczajowa polskich pisarek, które do tej pory przeczytałam, były oparte na tym samym schemacie. Każda z nich opowiadała historię nudnych, mało wyrazistych bohaterek, dla których największą rozrywką było popijanie malinowej herbatki i jedzenie pączków, koniecznie tych z różą. Wydaje mi się, iż taki obraz młodej Polki, a nawet matki-Polki, jest już nieco przestarzały. W czasach kiedy sprzedaż w Ikei wykładniczo wzrasta, ludzie żyją w zgodzie z Hygge a w kafejkach coraz częściej słyszymy stukot butów od Laboutina, picie naparów, wprost ze starych babcinych kubków, jest już passe. Pora zapomnieć o malowniczych dworkach, malinowych chruśniakach, papuciach i powidłach. Czekam, aż polskie autorki, na chwilkę oderwą się od klawiatury i dostrzegą ewolucję, którą przeszły kobiety w XXI wieku. Niech "Gdy opadły emocje " rozpocznie nowy trend w literaturze kobiecej, tren bez słodkich romansów, monumentalnych zdrad i wielkich dramatów. Aneta Krasińska opisała prawdziwe życie, które często jest po prostu...zwyczajne. I właśnie to jest w nim piękne.

Spotkanie po latach może skutkować sporą dawką emocji i zmianą życiowych planów.
Marcelina jest mężatką wychowującą nastoletnie bliźnięta. Bywa przytłoczona codziennymi obowiązkami. Od czasu do czasu jej przyjaciółka Magda próbuje to zmienić. Tym razem namawia koleżankę do udziału w imprezie zorganizowanej dwadzieścia lat po maturze. Spotkanie otwiera niezabliźnione rany.
Gdy opadły emocje to pierwsza część trylogii. Każdy tom poświęcony jest rozterkom innej osoby w związku z wydarzeniami z czasów liceum, gdy tworzyli zgraną grupę z nadzieją patrzącą w przyszłość.

Muszę przyznać, że pierwszy rozdział książki, wzbudził mój niepokój. Marceliną poznajemy w momencie, kiedy przygotowuje się do wyjścia na planowany po 20 latach zjazd absolwentów liceum, do którego uczęszczała. Na pierwszy rzut oka, główna bohaterka, symbolizuje sobą wszystko to czego nie lubię w fikcyjnych kobiecych sylwetkach. Choć ma niespełna 40 lat, zachowuje się jak ciotka Klotka, chodzi w "zdeformowanych", nudnych ubraniach, nie wie do czego służy maskara a jedyne co przychodzi jej z łatwością, to matkowanie prawie dorosłym dzieciom. Jesteście w stanie uwierzyć, że ktoś kto zdawałam maturę w 2008 roku, nie wie jak wysłać email z telefonu komórkowego? Marcelina jest ode mnie starsza zaledwie o 3 lata, a przepaść która nas dzieli jest większa niż rów Mariański. Ja rozumiem, że są na tym świecie tradycjonaliści, ludzie którzy cenią sobie spokój ogniska domowego, nie pociągają ich nowinki technologiczne a zamiast gazet opiniotwórczych wybierają telewizyjne "Trudne sprawy". Jednak nie mogę uwierzyć w to, że młoda kobieta, wychowana na komputerach i telefonach komórkowych, mało tego pracownica agencji reklamowej, gdzie zatrudniają zazwyczaj ludzi otwartych i postępowych, nie wie jak obsługiwać zwykły smartfon. Zastanawia mnie dlaczego polskie autorki, nagminnie ośmieszają swoje główne bohaterki? Robią z nich słodkie idiotki? Na całe szczęście w powieści Krasińskiej, pojawiła się postać, która uratowała tę książkę. A jest nią : Magda. To właśnie ona przedstawia sobą typową wyemancypowaną i wolną obywatelkę XXI wieku. Oczywiście możecie się ze mną spierać, że nie każda z nas mając 40 lat skacze z kwiatka na kwiatek, korzysta z pomocy rodziców i kupuje pieniądze za kredyt, na który nas nie stać. Oczywiście, zgadzam się z tym, że postać oryginalnej Magdy, jest przerysowana, jednak zdecydowanie bliżej mi do niej niż do nudnej, szarej Marceliny. Ideałem byłoby połączenie tych dwóch sylwetek w jedną. Wtedy dostalibyśmy matkę polkę na miarę naszego stulecia.
W książce oprócz dwóch głównych bohaterek pojawia się mnóstwo innych postaci. Co prawda nadal uważam, że nawet jak na klasę z Żyrardowskiego liceum, było ich stanowczo za mało. Autorka w ciekawy sposób pokazała przekrój polskiego społeczeństwa. Muszę przyznać, że moje spotkanie z ludźmi z klasy wyglądało dość podobnie, ani sami również przybrali podobne jeśli nie takie same role. Niektóre moje koleżanki obwiesiły się złotem i "wypełniły" botoksem, byle tylko zatrzymać upływ lat, inne zabrały ze sobą album, pełen rodzinnych zdjęć. Faceci przystrzygli brody i wciągnęli brzuchy. Ci, którzy mieli ciągoty do alkoholu, teraz mają z nim problem, a inni każdemu wciskają swoje wizytówki, chwaląc się dobrze prosperującą firmą. Ilu ludzi, tyle sposobów na życie. Tak jest było i będzie i autorka nie przedstawia nam tutaj nic odkrywczego. Skupiła się na zobrazowaniu naszej rzeczywistości. Ze względu na to, że epizodycznych postaci jest tutaj sporo, momentami nie wiedziałam kto akurat jest "przy mikrofonie". Paradoksalnie chaos ten, w tym przypadku mi nie dość, że nie przeszkadzał, to jeszcze sprawiał że atmosfera była autentyczna. Spotykając się na takich imprezach, nie możemy skupić się na jednej osobie, jednej historii. Ludzie się przekrzykują, przerywają sobie, zaczynają i nie kończą. A i my sami, nie mamy zbytniej ochoty wszystkiego zapamiętywać. Ważna jest dobra zabawa, alkohol, i to czy nasza sukienka okaże się ładniejsza od tej durnej Jolki, co mi kiedyś poderwała chłopaka. Autorce w stu procentach udało się oddać klimat zjazdu absolwentów .

Przeglądając mojego bloga natknęłam się na recenzję książki "Zrządzenie losu" Allie Larkin. Fabuła tej powieści jest podobna : młoda kobieta, jedzie na zjazd absolwentów, by spotkać dawno nie widzianych kolegów. Oczywiście w powieści amerykańskiej autorki, chodzi o coś zupełnie innego, jednak i tutaj i tam, na pierwszy plan wysuwa się jedno : przyjaźń, jej rola i wpływ na nasze życie. Przyjaciele to osoby, które zostaną z nami do końca życia. Nie chodzi mi jednak o to, że będziemy ich widywać na obiadkach czy cotygodniowych wypadach do pubu. To właśnie oni, ludzie których poznaliśmy w przeszłości, z którymi spędzaliśmy mnóstwo czasu, są odpowiedzialni za to kim się staliśmy, co robimy i jakie jest nasze życie. Psychologowie mówią, że traumatyczne wydarzenia z dzieciństwa, mają wpływ na naszą psychikę. Idąc tym tropem, można śmiało powiedzieć, że dobre rzeczy i ludzie z naszej przeszłości, również nas kształtują. Ktoś, kto w liceum był lubiany, szanowany, często podziwiany jest z pewnością bardziej pewny siebie niż ten z kogo szydzono. Fabuła niniejszej książki opiera się na pytaniu : "Dlaczego Emil wyjechał do Australii"?. Choć pytanie to jest z pozoru łatwe, to odpowiedź na nie przysparza wszystkim wiele problemów. Bohaterowie muszą cofnąć się do czasów licealnych, jeszcze raz przeżyć tragedię, która rozegrała się w przeszłości, rozgrzebać pogrzebane już dawno emocje. Okazuje się, że nawet po latach, nasza pamięć emocjonalna działa. Pamiętacie swoją pierwszą miłość? Ja jak najbardziej. Do tej pory wspominam ją z rozrzewnieniem i pewną nostalgią. Może jest trochę racji w powiedzeniu, że tak naprawdę to uczucie to nigdy nie rdzewieje? Marcelina, będzie miała okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Jak widzicie pomimo tego, że autorka opowiada o naszym zwyczajnym, momentami nudnym, życiu to jednak będzie się działo. Jest i przyjaźń i miłość, tragedia i zagadka z przeszłości, leje się alkohol a nawet dochodzi do rękoczynów.

Już na pierwszy rzut oka widać, że "Gdy opadły emocje" nie jest debiutem literackim. Aneta Krasińska to doświadczona autorka, która wie co chce napisać, wie jak i wie dla kogo. Momentami miałam wrażenie, że chce przekroczyć pewną granicę, wyrwać się z kanonu typowej, przesłodzonej powieści obyczajowej dla kobiet, napisać coś z "jajem", jednak się boi. Boi się tego, że dynamiczny styl i zbyt wyzwolona, mało romantyczna fabuła, mogą się nie spodobać przyzwyczajonym do rutyny czytelniczkom. Ciszę się jednak, że książka którą przeczytałam, nie okazała się kolejną słodko-gorzką lekturą na jedno popołudnie. Podobało mi się to iż nie było tutaj natarczywych dramatów, złamanych serc i wszelkiego zła tego świata, którego codziennie doświadczają polskie gospodynie domowe. "Gdy opadły emocje" to książka, nad którą warto się zastanowić. Przemyśleć decyzje, które podjęliśmy w życiu, przypomnieć sobie szanse, które zmarnowaliśmy i pomarzyć o tym "co by było gdyby".

Książka Krasińskiej to mądra, wartościowa lektura, która opowiada o przyjaźni i rodzinie jako największej wartości, jednak nie robi tego w przesłodzony i staromodny sposób. To książka, której bohaterka nadal nosi babcine kapcie, jednak jest ktoś, kto przychodzi jej z pomocą i przynosi szpilki. To połączenie tradycji z nowoczesnością, uczuć z rozsądkiem, rozrywki z morałem. Z pewnością przeczytam kolejne tomy i jestem dumna z tego, że kiedy po raz pierwszy zostałam ambasadorką danego tytułu, to od razu trafiłam na tak dobrą powieść. Polecam. 

Tytuł : "Gdy opadły emocje"
Autor : Aneta Krasińska
Wydawnictwo : Szara Godzina
Data wydania : 24 marca 2019 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
http://www.szaragodzina.pl/



Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger