"Umrzesz kiedy umrzesz" Angus Watson

     Najlepszą rekomendacją dla książki, jest polecenie jej przez osobę nie będącą fanem gatunku. Tak właśnie było w przypadku "Umrzesz kiedy umrzesz". Moja bliska przyjaciółka kupiła najnowszą powieść Watsona z myślą, że jest to książka historyczna o Wikingach. Kiedy okazało się, że wyznawcy Thora owszem są głównymi bohaterami tej powieści jednak oprócz topora używa się tu również magii, już już miała ją zanieść do biblioteki. Jednak okazało się, że nie jest to takie proste, gdyż po przeczytaniu kilkudziesięciu stron zdążyła zżyć się z naszymi bohaterami. Dla mnie od samego początku wszystko było jasne. Angusa Watsona znam z trylogii "Czas żelaza", którą podbił moje serce. Sięgając po jego najnowsze dzieło, wstęp do cyklu "Na zachód od Zachodu", wierzyłam że w moje ręce wpadła prawdziwa grimdark fantasy, pełna krwi, klimatu gore, latających wnętrzności i solidnego, wulgarnego języka. Było tylko jedno małe ale? Gdzie w tym wszystkim odnajduje się nasz główny bohater, który jest postacią wprost wyjętą z pierwszej lepszej powieści NA? Czy, postawienie na wyciskającego pryszcze, napalonego młodzieńca, i wybranie go na protagonistę, zdało egzamin?

Sto lat przed wydarzeniami w książce, grupa Wikingów dotarła do Ameryki Północnej. Natrafiła tam na rdzennych mieszkańców kontynentu, którzy w zamian za wodę i pożywienie, kazali im wyrzec się rodzimego języka i obrzędów, przyjmując ich własne. Wojownicy dostali zakaz zapuszczania się w głąb krainy, którego złamanie skutkowało karą śmierci. Przez pięć pokoleń panował spokój. Pewnego dnia ogłoszona została jednak przepowiednia według której, to właśnie ród nordyckich wojowników zniszczy świat. Ich wioska zostaje zaatakowana a większość mieszkańców zabita. Jedynie garstce ocalałych udaje się uciec. Kierują się na zachód ścigani przez waleczne amazonki i krwiożercze bestie, wprost ku swojemu przeznaczeniu.

Choć jest to powieść wielu bohaterów, głównym narratorem jest Finn, młody, niedojrzały Wiking, którego głównym celem jest poderwanie dziewczyny, w której się zakochał. Jest to iście trudne zadanie gdyż Finn, nie został obdażony ani talentem do walki, ani siła czy inteligencja. Bogowie nie poskąpili mu jednak wybujałego ego, pychy i zdolności do irytowania innych. Muszę przyznać , że na początku wszystko mi w tej postaci przeszkadzało. Rozumiem, że uczynienie głównym bohaterem młodzika, uganiającego się za spódniczkami, było ukłonem autora w kierunku młodszych czytelników, jednak dlaczego postać ta musiała być aż tak stereotypowa i irytująca? Finn nie nadawał się praktycznie do niczego. Nie umiał wojować mieczem, nie parał się magia, nie umiał gotować ani nawet donieść posiłku na stół. Był typowym dupkiem przeświadczonym o własnej wielkości. Choć to właśnie jego niezdarność była przedmiotem większości żartów w tej książce to muszę przyznać, że polubić Finna było zadaniem karkołomnym. Jednak jak to często bywa w powieściach, których bohaterami są młodzi ludzie, tak i nasz protagonista musiał przejść totalną metamorfozę . W końcu jak długo można być przedmiotem żartów i nie zdawać sobie z tego sprawy? Bardzo się cieszę, że autor nie pokusił się o natychmiastową zmianę osobowości, i nie zrobił z Finna superbohatera . Chłopak powoli zaczął dostrzegać swoje wady i nad nimi pracować . Wraz z rozwojem fabuły odkrywa nowe talenty i atrybuty. Jednak więcej dowiemy się z kolejnych tomów . Oprócz Finna poznajemy tutaj mnóstwo innych, kolorowych i doskonale wykreowanych postaci, z których każda obdarzona jest innymi zdolnościami. Tym razem moje serce zdobyły czarne charaktery w tej powieści, utalentowane wojowniczki ścigające Wikingów . Muszę przyznać, ze takich bohaterek w literaturze fantasy jeszcze nie było. Poznajemy tutaj kobietę giganta, która potrafi rozszarpać nieszczęśników na kawałki używając do tego tylko siły własnych rąk, inna wyróżnia się szybkością, jeszcze inna potrafi przewidywać ruchy przeciwników za pomocą szczególnego rodzaju telepatii, kolejna słynie z szybkości. Niektóre pragną sławy, inne pieniędzy a jeszcze inne czuja zwykła, zwierzęca rządzę mordu. Ważne jest to, ze gdziekolwiek się nie pojawia budzą strach i respekt. To prawdziwe stado śmiertelnie niebezpiecznych wojowniczek. Muszę przyznać, ze choć mieliśmy tutaj do czynienia z silnymi, legendarnymi Wikingami tak to właśnie ta ekipa kobiet, zdobyła mój szacunek i sprawiła, ze powieść Watsona wyróżnia się z tłumu .

Teraz słów kilka o fabule książki. W jednej z zagranicznych recenzji przeczytałam, ze „Umrzesz kiedy umrzesz” jest jak połączenie Mad Maxa z Kill Billem w klimacie nordyckich legend . To jedno zdanie dokładnie oddaje nastrój tej książki. Grupa ocalałych ucieka przed morderczymi amazonkami. Jest szybko i krwawo. Z początku myślałam, ze Watson zafundował nam prawdziwe grimdark, fantasy dla dorosłych chłopców , pełne opisów pojedynków, wielkich bitew, latających flaków oraz dosadnego języka. Jednak im dalej czytałam tym autor odchodził od tego zamysłu, ocieplając wydźwięk książki licznymi żartami słownymi i sytuacyjnymi. W jednym akapicie mogłam się skrzywić z odraza czytając wyjątkowo przerażający opis by w następnym pokładać się ze śmiechu nad wyjątkowo udanym dialogiem.  Nazwy rozdziałów, imiona bohaterów, ich rozmowy i przekomarzanie się były nasączone pokaźną dawką humoru. Książka ta, jest jakby połączeniem epickości "Plagi Olbrzymów” Hearna z lekkością i żartobliwością „Królów Wyldu” Eamesa. O dziwo, miks ten wyszedł  powieści na zdrowie. Jest tutaj parę rzeczy , na które muszę zwrócić uwagę. Choć jest to z pewnością książka fantasy to nie da się ukryć, że inspirowana została prawdziwymi wydarzeniami. Przyjrzyjmy się temu uważniej. Mamy tutaj grupę ludzi, ściganą przez innych ludzi na rozkaz białego, duchowego przywódcy. Widzę też tutaj idee odwrotnego kolonializmu . Wikingowie przyjechali do Ameryki jednak zamiast podbić rdzenna ludność , sami stali się jej ofiarami. 100 lat żyli niczym niewolnicy, zresztą sama nazwa ich miasteczka mówi sama za siebie (Harówka) . Choć może nie jest to do końca historia Nowego Świata to widać pewne podobieństwa, jednakże odbite w krzywym zwierciadle . Podobała mi się idea sprawiedliwości, która odgrywała bardzo ważną rolę w powieści. Każdy haniebny czy zostawał bowiem odpowiednio „wynagradzany”. Nie znaczy to oczywiście że dobrzy bohaterowie nie ginęli. Oczywiście, że tak. Jednak w większości ich śmierć spowodowana była głupota własna lub nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.

Gatunek fantasy przebył bardzo długa drogę. Czasem myślę, że wszystko co dobre zostało już wymyślone. I zazwyczaj właśnie w takich momentach w moje ręce trafia książka, która przywraca mi wiarę w wyobraźnię . Podobnie było z „Umrzesz kiedy umrzesz”. Co prawda nie jest to typowa powieść fantasy, przepełniona magia i czarami, wręcz muszę powiedzieć ze bliżej jej do książki historycznej niż fantastyki, jednak mam wrażenie że Watson się dopiero rozkręca. Jeśli lubicie mocny , często wulgarny język, szybką akcję, pot krew i łzy, to jest to pozycja dla was. Mi zdecydowanie przypadła do gustu i choć już mam swój numer jeden gatunku fantasy na ten rok wybrany, to nic nie stoi na przeszkodzie by nowa powieść amerykańskiego autora zdobyła zaszczytne drugie miejsce. Jak najbardziej polecam .

Tytuł : "Umrzesz kiedy umrzesz"
Autor : Angus Watson
Wydawnictwo : Fabryka Słów
Liczba stron : 850
Tytuł oryginału : You Die When You Die




Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję portalowi :  


https://sztukater.pl/



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger