"Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein" Kirsten White

"Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein" Kirsten White

    190 lat temu, dziewiętnastoletnia Mary Shelley napisała powieść zatytułowaną "Frankenstein czyli nowoczesny Prometeusz". No, przyznajcie się, kto z was znał pełen tytuł książki? Choć dziś dzieło to uważane jest za klasykę literatury fantasy/grozy, tak jeśli przyjrzymy się jakich czasach i okolicznościach powstawała ta powieść, tak zauważymy że faktycznie została ona pozszywana ze strzępów tyle że nie ludzkich ciał lecz prawdziwych historii i tajemnic. Ich ślady prowadzą przez angielskie salony, niemieckie zamki i śląskie cmentarze. Wśród burz, popiołów, płonących stosów i przecinających niebo błyskawic. "Frankenstein" od wielu lat zachwyca i przeraża czytelników. należy do tego typu książek, które się nigdy nie zestarzeją i co roku coraz to nowi autorzy czy filmowi producenci, będą tworzyć kolejne dzieła inspirowane tą niezwykłą powieścią. Tym razem to Kirsten White wpadła w pułapkę zastawioną przez ożywionego potwora, jednak paradoksalnie to nie on zagrał pierwsze skrzypce lecz Elizabeth Lavanza, kolejna z postaci Shelley, która nadała pierwowzorowi głębokie i metaforyczne znaczenie. Tym razem poznamy jej "mroczne" dzieje, jednak czy okażą się one mroczniejsze  niż to co spotkało ją 190 lat temu? 

Elizabeth Lavenza wie, co to znaczy żyć w biedzie. Wie także, że ludzie nie potrzebują powodu, aby stać się potworami. Gdy uboga dziewczynka zostaje sprzedana bogatej rodzinie Frankensteinów liczy na to, że jej los się odmieni. Jej nowa rola wydaje się mało skomplikowana. Ma zostać przyjaciółką Victora Frankensteina – chłopca, którego obawia się własna matka.Elizabeth świetnie sprawdza się w nowej roli, mimo że chłopak znacznie różni się od swoich rówieśników. Gdy dorastają, Victor wyjeżdża na studia. To może oznaczać tylko jedno: Elizabeth jest już zbędna rodzinie Frankensteinów. Postanawia więc odnaleźć przyjaciela.

Elizabeth Lavanzę poznaliśmy już wcześniej. U Mary Shelley jest ona żoną Victora Frankensteina, która uśmiercona, staje się jego dożywotnim wyrzutem sumienia. Kiedy mężczyzna traci wszystko uświadamia sobie, że został sam na sam ze swoją nienawiścią, tęsknotą i zemstą. W końcu wie jak czuje się bestia, którą stworzył kierowany swoją obsesją. Moim zdaniem to właśnie postać Elizabeth była najważniejsza w całej powieści. Dlatego też cieszyłam się jak zobaczyłam, że wydawnictwo Kobiece, seria Young, wypuściło na rynek tłumaczenie książki Kirsten White "Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein" (zobacz), która opowiada o losach właśnie tej bohaterki. Mało tego, jest to historia opowiedziana z jej punktu widzenia. Myślę, że ta książka przemówi o wiele bardziej do osób zaznajomionych z oryginałem, ponieważ znajdziemy tutaj wiele ukłonów w jego stronę. Jednak nie martwcie się, historia stworzona przez panią White znacząco odbiega od swojego pierwowzoru, szczególnie w ostatniej części. Autorka postanowiła dać Elizabeth inne życie, inne dzieje, inną historię jednym słowem inny wymiar. Muszę przyznać iż współczesna Lavanza podobała mi się zdecydowanie bardziej, była lepiej wyeksponowana, bardziej złożona i mocniej ucharakteryzowana. Była mądra i zmanipulowana. A jeśli pozostawała w cieniu Wiktora, to tylko dlatego, że wiedziała, gdzie musi być, aby dostać to, czego chce. Musicie pamiętać, iż akcja powieści rozgrywa się w XIX wieku. Teraz przypomnijcie sobie lekcje historii i to jak płeć uznawana za piękną była traktowana w tamtych czasach. Kobiety, bez opieki mężczyzn, były uważane za persony non-grata. W oczach rządzących światem "panów" były głupie, emocjonalne, śmieszne,bezużyteczne a nawet szalone. Nadawały się do siedzenia w domu i robienia na drutach, były pozbawione wolnego wyboru i możliwości decydowania o sobie i swoim losie. Wszystkie decyzje podejmowane były za nie przez opiekunów, najpierw w postaci ojca czy braci, potem męża i ewentualnych synów. Te kobiety, które czuły wewnętrzną potrzebę emancypacji, musiały się bardzo natrudzić by tak zmanipulować swoje otoczenie, by przekonać że są do czegoś przydatne. Elizabeth, jako sierota, nie miała dobrej pozycji wyjściowej do jakichkolwiek negocjacji. Trafiła do rodziny Frankensteinów jako mała dziewczynka i od samego początku zmuszona była nauczyć się metod manipulacji. Wiedziała , że jeśli coś źle zrobi, lub też znudzi się swoim nowym opiekunom, to straci wszystko : dom, pieniądze, towarzystwo i nazwisko. Dlatego też, cały czas starała się wykazywać swoją użyteczność tak, by Ci którzy z nią obcują, nie odczuli niechęci z jaką to robi. Młoda Lavanza jest zdecydowanie jedną z najbardziej wyrachowanych, cynicznych i przebiegłych bohaterek jakie poznałam. Nawet metamorfoza jaką przechodzi nie sprawiła żebym zmieniła zdanie. I bardzo dobrze, gdyż lubię jak autorzy są konsekwentni. 

 Większość z recenzji, które przeczytałam głosi, że pierwsza część książki (niech będzie, że pierwsze 150 stron) jest po prostu nudna...muszę przyznać, iż byłam bardzo zszokowana tymi opiniami. Moim zdaniem, to właśnie ona jest tym, czego szukam w wiktoriańskich książkach grozy. Autorka wspaniale, z wyczuciem buduje napięcie i atmosferę, które w symbiozie z bohaterami prowadzą do ekscytującego punktu kulminacyjnego. To właśnie w  pierwszej połowie książki poznajemy naszych bohaterów z perspektywy postaci, która w oryginale była mocno niedowartościowana ze względu na swoją płeć i społeczne możliwości. Oprócz Elizabeth pojawiają się tutaj : Harry i Victor oraz jego braci, choć akurat oni nie byli z nami zbyt długo, jeden umarł a drugi wyjechał. Oczami młodej dziewczyny obserwujemy narodziny monstrum. Victor już od najmłodszych lat przejawiał sadystyczne i destrukcyjne skłonności. Wiele dzieci fascynuje śmierć, jednak u niego fascynacja ta nabrała chorych rumieńców. Jednak to nie fakt pozbawiania życia miał tak wielki wpływ na chłopca, lecz możliwość wtłoczenia go z powrotem w martwe i zimne już ciało. Przyrodnik i poeta Erazm Darwin (dziadek sławnego Karola) umieścił  rzekomo w słoju kawałek makaronu wermiszel i ożywił go przy pomocy jakichś „niezwykłych metod”. Jakich? Prawdopodobnie chodziło tutaj o elektryczność. Zarówno u Shelley jak i White Victor próbuje stworzyć człowieka (monstrum) doskonałego. Części do niego zbiera po cmentarzach, w kostnicach lub też kupuje ciała u zwykłych przestępców. Młody mężczyzna, w swoim laboratorium, pracuje nad dziełem stworzenia. Bestia, która rodzi się w chemicznych oparach okazuje się być nieposłuszna, niesubordynowana i wcale nie idealna. Muszę przyznać iż momentami się bałam, nie samego "potwora" lecz samego faktu że kiedyś faktycznie takie "ożywienie" może stać się możliwe, że transplantologia pójdzie w nieodpowiednim kierunku i lekarze będą w stanie zrobić z nas bezrozumne zombie. U White potwór Frankensteina był mądrzejszy od swojego twórcy... i właśnie to przerażało najbardziej. 

Wydawnictwo Kobiece, seria Young, znane jest z tego że publikuje powieści skierowane dla nieco młodszych czytelników. Mają większą czcionkę i z reguły są łagodniejsze w przekazie. Tym razem byłam mocno zaskoczona. Jako doświadczony czytelnik oraz mama dwójki dzieci nie wierzę w coś takiego jak horrory dla dzieci czy nastolatków. Niestety, każda książka grozy silnie oddziałuje na naszą psychikę i nadaje się dla tych, którzy mają mocne nerwy. Horrory w wersji light nie istnieją, można je co najwyżej podzielić na te bardziej lub mniej "gore". Dość długo się zastanawiałam, kto tak naprawdę jest targetem tej powieści i doszłam do wniosku, że każdy kto lubi się bać i kocha klasykę. Jest to książka zarówno dla dorosłych, jak i dla nastolatków i póki mamy mocne nerwy to spokojnie możemy ją przeczytać. Będzie ona doskonałym uzupełnieniem historii, którą pokochał cały świat i choć wielu z was nie spodoba się zakończenie, tak jak podziwiam autorkę za oryginalność i fakt, że nie bała się iść pod prąd krytyki, która na pewno się posypie. Polecam.  

Tytuł : "Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein"
Autor : Kirsten White
Wydawnictwo : Kobiece
Data wydania : 30 października 2019
Liczba stron : 390 
Tytuł oryginału : The Dark Descent Of Elizabeth Frankenstein




Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuje księgarni internetowej :

 

 


 


 
"Chciwość" Marc Elsberg

"Chciwość" Marc Elsberg

Marca Elsberga pokochałam od samego początku, jednak wiedziałam że autor, który tak rewelacyjnie debiutuje nie będzie miał łatwo w przyszłości. Czytelnicy nie mają skrupułów i z książki na książkę chcą lepiej, więcej, bardziej ekscytująco, nowatorsko. Dlatego jeśli debiut okazuje się światowym bestsellerem, poprzeczka natychmiast szybuje w górę. Do tej pory Elsbergowi udawało się ją przeskakiwać i choć czasami drgnęła, tak wytrwale tkwiła na miejscu, wyznaczając godny, wysoki poziom. Każda kolejna powieść autora była lepsza, trzymała w napięciu a warsztat pisarki ewoluował i cieszył moje czytelnicze zmysły. Austryjacki autor znany jest z tego, że pisze o tematach, które zajmują bardzo ważne miejsce w naszej dyskusji społecznej. Snuje przed nami czarne scenariusze związane ze światowym kryzysem energetycznym, mediami społecznościowymi czy genetyką. Tym razem na tapetę poszła światowa gospodarka, nierówności społeczne i wywołany nimi kryzys ekonomiczny. Muszę przyznać iż tematy te są mi dość bliskie, gdyż przemiany zachodzące na światowym rynku można zaobserwować gołym okiem. Cieszę się, że autor zwrócił uwagę na niebezpieczny kierunek w którym to wszystko zmierza, jednak nieco mniej podobała mi się forma przekazu. Oczywiście rozumiem, że ekonomia jest ciekawa jedynie dla nielicznych, jednak dobry autor powinien zrobić wszystko by porwać czytelników. Tym razem temat przerósł samego mistrza.

Bankructwo banków, korporacji i państw prowadzi do nasilających się konfliktów międzynarodowych, a garstka uprzywilejowanych czerpie z nich korzyści. Znany laureat Nagrody Nobla na szczycie w Berlinie ma wygłosić przemówienie – Herbert Thompson miał znaleźć formułę, dzięki której dobrobyt stanie się dostępny dla wszystkich. Świat może jednak nie poznać genialnego rozwiązania – Thompson i jego asystent giną w wypadku samochodowym. Świadek wypadku zostaje wciągnięty w niebezpieczną grę. Czy uda mu się poznać remedium na nierówności społeczne? 

Kiedy kilkanaście lat temu przyjechałam do Irlandii myślałam, że jest to kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie każdy ma dobrą pracę (lub godziwy zasiłek), ludzie chodzą szczęśliwi i uśmiechnięci i na wszystko mają czas...i pieniądze oczywiście. Kiedy w europejskiego tygrysa trafił pocisk recesji, nadal go bezpośrednio nie odczułam. Owszem zamkniętych zostało parę firm, wielu ludzi zostało bez pracy, jednak jak to bywa w państwie opiekuńczym, zostali przygarnięci pod dobre, bogate rządowe skrzydła. Co prawda z okien zniknęły ogłoszenia o pracę, jednak ceny nadal szły w górę a dochód sklepu w którym pracuję, rósł wykładniczo. Dopiero w ostatnich dwóch, trzech latach zauważyłam niepokojące zmiany. Ceny mieszkań poszybowały w górę, młode matki nie decydują się na powrót do pracy, gdyż nie mają z kim zostawić dzieci a na żłobek ich po prostu nie stać, pod centrami handlowymi zaczęły się pojawiać rozłożone kartony, na których koczują bezdomni. Moje miasto zaczyna coraz bardziej przypominać nowojorskie slumsy niż płynące złotem Eldorado. Myślę, że w Polsce, kraju dopiero się rozwijającym, ten światowy kryzys i powoli nadchodzące załamanie gospodarcze są jeszcze mało widoczne. Warszawa wygląda lepiej niż kilkanaście lat temu. Miasto kwitnie, dźwigi wyrastają jak grzyby po deszczu, centra handlowe pełne są kupujących a kurierzy nie nadążają z dowozem dóbr. Wydawać by się mogło, że Polski problem recesji, rosnącego bezrobocia, przeludnienia i niesprawiedliwej redystrybucji dóbr nie dotyczy. Niestety jest to nieprawda. Gdzieś usłyszałam, że jeśli macie w portfelu 20 dolarów, nie posiadacie hipoteki ani innych kredytów, to należycie do 10 procent najbogatszych ludzi na świecie. To jest prawda. Nasze społeczeństwo (to światowe), żyje na kredyt i kiedyś doprowadzi to do nieszczęścia. Podtrzymywana przez banki bańka mydlana pęknie. I właśnie taki scenariusz pokazuje nam Marc Elsberg. Przenosi nas do Berlina, gdzie dochodzi do zamieszek. Dziesiątki tysięcy protestujących chcą zbojkotować szczyt najbogatszych państw świata. Domagają się lepszych miejsc pracy, nisko oprocentowanych kredytów, mieszkań, sprawiedliwości. Pewnie się teraz zastanawiacie co ma niby być w tym takiego ciekawego, przecież codziennie odbywają się demonstracje, zawsze ktoś jest nieszczęśliwy i pokrzywdzony. Dlatego by dodać książce smaczku, nasz mistrz thrillera i teorii spiskowych, przenosi nas o kilka lat naprzód, aż do momentu kiedy zaczną się walić światowe rynki, państwa będą na skraju bankructwa, waluta euro poleci na łeb na szyję a akcje światowych koncernów będą warte zaledwie parę gorszy. Jeszcze moment a cofniemy się do czasów sprzed rewolucji przemysłowej, rewolucja zje własny ogon a my staniemy u progu zagłady. Teraz brzmi ciekawiej? Na pewno i dzięki utalentowanemu autorowi byłam w stanie uwierzyć w ten czarny scenariusz.

Pomysł na książkę jest naprawdę ciekawy i bardzo się cieszę iż autor poruszył tak ważne ekonomiczno-gospodarcze tematy. Pora uświadomić czytelników do czego może doprowadzić chciwość właśnie, nie pojedynczych jednostek a całych mikro czy makrosystemów trzymających w swoich rękach władzę popartą wielkimi pieniędzmi. Muszę przyznać, że liczyłam na naprawdę dobrą, trzymającą w napięciu powieść, która nie tylko dostarczy mnie rozrywki lecz skłoni do przemyśleń. Niestety tym razem zawiodło samo wykonanie. Autor, który do tej pory specjalizował się w wielowątkowych thrillerach, których akcja rozgrywała się w krótkich bardzo dynamicznych obrazach, w swojej najnowszej książce postawił na klasyczną książkę "akcji", bardziej przypominającą swoją konstrukcję amerykański blockbuster niż typowy thriller ekonomiczny.Dzieje się tutaj naprawdę sporo. Na wstępie ginie znany i szanowany noblista. Jego samochód zostaje podpalony w drodze na szczyt, gdzie ma wygłosić przemówienie. Świadkiem tego wydarzenia jest młody sanitariusz, który znalazł się w złym miejscu w złym czasie. Szybko bowiem się okazuje, że nikt nie wierzy w jego zeznania i z człowieka, który chciał nieść pomoc stał się ofiarą i pierwszym podejrzanym. Mężczyzna musi więc uciekać i nie mija nawet parę godzin, kiedy ściga go nie tylko policja lecz również, Ci źli ludzie którym zależy na szybkim światowym kryzysie. Pełno tutaj pościgów, strzelanin, jest nawet dość nietypowy parkour. Są squaty, rebelianci, zbuntowani naukowcy i ekonomiści i szalona staruszka, której po alkoholu rozwiązuje się język. I muszę przyznać jest nawet dość zabawna. Całość okraszona jest rycinami i rozprawkami na temat współczesnej gospodarki i jej modeli. Widać, że autor ma dużą wiedzę na temat ekonomii, wie o czym mówi, jednak nie radzi sobie ze wzbudzeniem w czytelnikach emocji. Było po prostu nudno i dość przewidywalnie a rozwiązanie światowego kryzysu, które zaproponował nam autor niestety do mnie nie przemówiło. Na kolektywizm, samopomoc i współpracę stawiali twórcy komunizmu i wiadomo do czego to doprowadziło. 

Nie wiem czy tym razem autor podjął się tematu, który go przerósł czy też był on po prostu tak niewdzięczny, że nie dało się go zamienić w ciekawą, porywającą powieść.  Osobiście jestem bardzo rozczarowana, gdyż "Chciwość" (zobacz) okazała się być jedną z najsłabszych książek autora. Całe szczęście dyskusja społeczna nadal trwa. Powstają coraz to nowe problemy i zagrożenia dla naszego środowiska. Siedzimy na wulkanie, którym jest park Yellowstone, nasze morza i oceany powoli stają się śmietnikiem, w stronę ziemi zmierza asteroida... wszystko to jest znakomitym materiałem na książkę i wierzę, że marc Elsberg spróbuje go wykorzystać. Autor ten ma tak niesamowitą wyobraźnię i talent pisarski, że na pewno nie podda się po paru niepochlebnych recenzjach. Ja na pewno sięgnę po jego kolejne książki. Niech ta pozostanie tym jednym jedynym wyjątkiem potwierdzającym regułę. 


Tytuł : "Chciwość"
Autor : Marc Elsberg
Wydawnictwo : W.A.B
Data wydania : 30 października 2019
Liczba stron : 464
Tytuł oryginału : Gier



Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję księgarni internetowej Inverso:  


https://inverso.pl/

"Ayla.Lis,który oczarował świat"  Silje Elin Matnisdal, Leiv magnus Grotte

"Ayla.Lis,który oczarował świat" Silje Elin Matnisdal, Leiv magnus Grotte

Zauważyliście, że w ostatnich czasach to zwierzęta coraz częściej stają się gwiazdami instagrama czy innych mediów społecznościowych? Co prawda w liczbie obserwujących oraz rankingach popularności nie zyskały jeszcze takiej sławy jak Kardashianki czy kolejne dziewczyny Justina Biebera (ostatnio ponoć się ożenił) jednak ich statystyki idą coraz bardziej w górę. Dziś już nie tylko dzieci zachwycają się puchatymi owczarkami border collie czy też zdesperowanymi jamnikami, które samotnie przemierzyły połowę Stanów Zjednoczonych w pogoni za swoim właścicielem. Większość wydawanych dziś książek czy też albumów skierowana jest do całych rodzin a nawet pokoleń. Zachwycają obrazami, wzruszają opowieściami o czworonożnych przyjaciołach, i pomimo iż nie są nośnikami wielkich treści, to dostarczają rozrywki w ciemne zimowe wieczory. Tym razem to jednak nie pies był głównym bohaterem książki a lis, mały uratowany z fermy zwierząt futerkowych chytrusek, któremu dane zostało nowe życie...niestety nie nacieszył się nim długo. Dzięki dwójce naszych autorów macie okazję go poznać. 

Pierwotnie przeznaczona na rzeź jako zwierzę hodowlane do wyrobu futra, w wieku zaledwie czterech tygodni zostaje uratowana przez swoją przyszłą właścicielkę i współautorkę książki - Silje Elin Matnisdal. Tak rozpoczyna się nietuzinkowa opowieść o odpowiedzialności, bliskiej relacji i potędze niedocenianej dobroci. Książka ukazuje pełne spektrum ludzkiego podejścia do podległych mu istot. Udokumentowana w mediach społecznościowych więź między człowiekiem a zwierzęciem stała się inspiracją dla wielu posiadaczy czworonogów, gryzoni i ptaków. Piękno norweskiej natury, głębia przywiązania między istotami oraz urzekająca spontaniczność, ukazane na zdjęciach, zapierają dech w piersiach. Sama historia niepozbawiona jest zwrotów akcji. Wzruszenie i zachwyt to uczucia towarzyszące czytelnikowi podczas czytania każdej z ponad dwustu stron opowieści o małej lisicy. Warto dać się ponieść porywającym losom Ayli. Skradła serca tysiącom fanów na całym świecie, od Europy aż po Azję. Pozycja obowiązkowa dla miłośników zwierząt dużych i małych, dzikich oraz tych udomowionych.

Czytając wstępniak do niniejszego reportażu, każdy czytelnik będzie przekonany, iż Silje Elin Matnisdal, z giwerą w jednym i transparentem w drugim ręku, wparowała na prowadzoną przez potwora fermę zwierząt futerkowych, otworzyła znajdujące się tam klatki i uwolniła wygłodniałe, zabiedzone i piskiem błagające o litość stworzenia. Z sentymentu dla dobrego uczynku jaki zrobiła, zostawiła sobie jednego lisa, od tak na pamiątkę. Okazuje się jednak, że rzeczywistość jest inna. Trzydziestolatka nie pojechała do gospodarstwa z zamiarem uwolnienia zwierząt tylko kupna jednego małego liska, gdyż taki miała kaprys. Chciała hodować dzikie zwierzę, gdyż dawno temu ktoś z jej rodziny też tak robił i tamte czasy wspomina z nostalgią. Dlatego też bez skrupułów zabrała niespełna czterotygodniowe szczenię, pozbawiła je kojącego towarzystwa i opieki matki by spełnić swoją zachciankę. Moim zdaniem Silje nie spełniła dobrego uczynku tylko przeniosła zwierzę z jednej klatki do drugiej dając mu pozorną swobodę a tak naprawdę lis trzymany był na smyczy i zmuszany do dotrzymywania kobiecie towarzystwa . Faktem jest, że nie został on wyrwany ze środowiska naturalnego tylko urodził się w niewoli, jednak moim zdaniem zew natury w dzikim stworzeniu przenoszony jest w genach, z pokolenia na pokolenie. Stąd też nasza autorka często chodziła pogryziona i podrapana, to lis chciał się wyrwać na wolność. 
Próbowałam szukać informacji o Silje Matnisdal jednak polska strona internetu milczy. Nie wiem kim ona jest, czym się zajmuje ani z czego utrzymuje. W tekście pojawiła się wzmianka o tym, ze prowadzi blog jednak nie wiem czy powstał on z myślą  o Ayle czy też założony został wcześniej i zajmował się innymi tematami. Jedno jest pewne nasza autorka lubi podróżować. Drugie też jest pewne : wie na czym zarobić. Dziś futerka dobrze się sprzedają szczególnie jeśli stoi za nimi jakaś historia. Opowieść Ayle różni się od innych tym, że jej główna bohaterka jest nie psem, nie kotem, nawet nie koniem lecz lisem...czyli zwierzątkiem mało popularnym w literaturze i dla niektórych co najmniej egzotycznym. Wielu z czytelników zapewne sięgnie po tę książkę tylko po to by sprawdzić czy autorce udało się w pełni udomowić dzikie zwierzę. Ponieważ ten reportażo-album jest dość ubogi w treść (zdecydowanie przeważają tutaj zdjęcia) to nie zdradzę wam odpowiedzi na to pytanie. 

Tym co najbardziej wzrusza w tej książce jest fakt, że jej główna bohaterka (Ayla), której portrety znajdują się na praktycznie każdej stronie, zginęła. I to śmiercią tragiczną. Tylko po to została uratowana przed rzeźnickim nożem by rok później zostać uduszoną na śmierć. Muszę przyznać, że bardzo ciężko mi się czytało tę książkę, gdyż nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że za przyczyną śmierci młodego lisa stała jego właścicielka...i nawet nie okazała skrupułów, nie miała wyrzutów sumienia, nie obarczyła się winą. A może to tylko ja to tak widzę? W swoim życiu miałam parę zwierząt, co prawda nigdy nie trafił mi się lis, jednak opiekowałam się psami i kotami, i oprócz jednego, który był chory, wszystkie zeszły z tego świata ze starości. Mając takie doświadczenie ( i zdrowy rozsądek) wiem co robić by zwierzak czuł się ze mną bezpiecznie. Nigdy w życiu nie puściłabym swojego pupila luzem z dyndającą u szyi smyczą, szczególnie w lesie. Bałabym się , że sznurek gdzieś się zaplącze, zahaczy i zwierzę udusi się na śmierć. To właśnie stało się z Aylą. Lis miał doczepioną do obroży jaskraworóżową linkę, która wkręciła się w gałęzie i doprowadziła do zgonu. Czy nadal uważacie, że nie było to winą właścicielki? Czytając cały czas miałam w głowie to smutne zakończenie, na zdjęciach widziałam różową przyczynę śmierci i budziło to mój niesmak, szczególnie że wystarczyło tak dało by do tego nie dopuścić. 

Jak już pewnie zauważyliście mi "Ayla.Lis, który oczarował świat" nie przypadła specjalnie do gustu, jednak jestem pewna, że znajdzie się wielu ludzi, którzy będą nią urzeczeni. I to nie tylko Ci wyjadacze mediów społecznościowych, którzy śledzili akcję poszukiwawczą. Jak tylko moja córka zobaczyła okładkę i parę pierwszych zdjęć to poprosiła by jej przeczytać całą opowieść. Chciała wiedzieć co się stało z liskiem, jakie miał przygody i kim była jego właścicielka. Moje dziecko jej co prawda za małe by zachwycać się norweskimi widokami czy też zajmować problemami ekologicznymi, jednak starsze dzieci i dorośli właśnie te aspekty tej książki mogą uznać za interesujące. No i oczywiście są zdjęcia. Setki pięknych, pozowanych, filtrowanych zdjęć, które zachwycają oko. Jednak  nie ma czemu się dziwić, w końcu Ayla od samego początku miała być zwierzęcą celebrytką instagrama, a to do czegoś zobowiązuje. 

"Ayla.Lis, który oczarował świat" to zdecydowanie pięknie wydany po części album, po części reportaż, który doskonale nada się na prezent zarówno dla młodszych, jak i dla starszych czytelników. Cechują go uniwersalne treści, mnogość cudownych obrazów oraz skrzętnie przemycane wartości, które skłaniają czytelnika do zastanowienia się nad problemami ekologicznymi. Co prawda nie była to książka dla mnie jednak daleka jestem od zniechęcania innych. Koniecznie musicie dać jej szansę, a nuż stanie się dla was inspiracją ? Polecam. 

Tytuł : "Ayla.Lis, który oczarował świat"
Autor : Silje Elin Matnisdal, Leiv magnus Grotte
Wydawnictwo : Kobiece
Liczba stron : 208



Tę oraz wiele innych książek z gatunku literatura faktu znajdziecie na półce księgarni internetowej :
https://www.taniaksiazka.pl/
 
 



"Magiczne kryształy.Proste rytuały na szczęście" Richard Webster

"Magiczne kryształy.Proste rytuały na szczęście" Richard Webster

     Każda kobieta kocha klejnoty, im bardziej się błyszczą tym lepiej. A na dodatek jak opakowane są w złoto, platynę czy chociażby srebro, to nasz poziom szczęścia wzrasta wykładniczo. Ostatnio odbierając powracającą z wakacji w Tybecie koleżankę, zauważyłam u niej na szyi dziwną ozdobę, zaplątany w sznurek kamień jasnozielonego koloru, ani ładny ani brzydki, ot taki jaki się kupi na odpustowych straganach czy nadmorskich budach z prezentami. Kiedy zapytałam Agnieszkę po co jej to cudo powiedziała, że kryształ ten został specjalnie dla niej naładowany energią i ma ją chronić przed przeciwnościami dnia codziennego. Dodała, że od czasu kiedy go nosi przestała odczuwać lęk przed lataniem samolotami, na szlaku znalazła sto euro a uwielbiany przez nią mężczyzna po roku milczenia wreszcie przypomniał sobie jej numer. Kiedy usłyszałam te wszystkie rewelacje pomyślałam, że czemu by nie spróbować. Jednak ja po pierwsze ani nie planuję podróży do Tybetu,  ani nie jestem w gorącej wodzie kąpana by kupować co tylko mi polecą, więc najpierw postanowiłam zgłębić temat kamieni i ich pożyteczności. I tutaj przydatna stała się najnowsza książka Richarda Webstera. 


Zastanawiasz się, jak wprowadzić pozytywną energię do swojego życia? A może chcesz się dowidzieć, jak naprawić relacje z bliskimi lub nawiązać więź ze swoim pupilem? Wystarczy jeden kryształ, by zadziała się magia.Richard Webster, autor wielu bestsellerów, stworzył prosty i inspirujący przewodnik po pracy z kryształami. Niezależnie od tego, jaki kamień znajdzie się w twoich rękach, poznasz aż pięćdziesiąt zastosowań, dzięki którym między innymi:

– uwolnisz się od stresu,

– poprawisz pamięć i koncentrację,

– poradzisz sobie z trudnymi emocjami,
  

Richard Webster to wywodzący się z Auckland w Nowej Zelandii pisarz, którego książki sprzedają się w milionach egzemplarzy a on sam jest laureatem wielu branżowych konkursów i zdobywcą prestiżowych nagród. Oprócz tego że pisze zajmuje się również hipnozą, magią...oraz kamieniami. Jak się okazuje na temat tych ostatnich wie naprawdę sporo i postanowił tą wiedzą podzielić się z laikami. Na wstępie powiem, że "Magiczne kryształy.Proste rytuały na szczęście" to poradnik dla ludzi, którzy zupełnie nie orientują się w temacie kamieni i dopiero rozpoczynają z nimi przygodę. Ci, którzy mają podstawową wiedzę na temat rytuałów z kryształami, sposobów ich ładowania oraz oczyszczania, z pewnością nie znajdą w tej książce nic co mogłoby ich zaskoczyć, a nawet zaciekawić. Jest to typowy "podręcznik" dla nowicjuszy, gdzie autor jak chłop krowie na miedzy tłumaczy co się z czym je. 
Całość zaczyna się typowo czyli od wyjaśnienia czym są kamienie, jakie ich rodzaje wyróżniamy oraz jakie mają podstawowe właściwości. Autor prezentuje nam lekcję historii z której dowiadujemy się, że już w czasach starożytnych używano kamieni do wróżenia, leczenia oraz innych codziennych czynności. W kolejnym rozdziale Webster zapoznaje nas z "magiczną" (a może lepiej użyć tutaj słowa energetyczną) mapą naszego ciała. Okazuje się, że wzdłuż naszego kręgosłupa znajduje się 7 czakr, czyli ośrodków naszej energii osobistej,do których możemy przypisać odpowiednie kamienie z nimi harmonizujące. Jest ich naprawdę sporo, czasami po kilkadziesiąt rodzajów na każdą czakrę, więc jest z czego wybierać. Kiedy już wiemy co nieco na temat kamieni oraz naszego ciała, pora sprawdzić co możemy z tą wiedzą zrobić. Kolejne rozdziały pokazały, że przy pomocy prostych rytuałów do których używamy rzeczy, które każdy z nas posiada w domu (sól, miska, świece) oraz kryształów, jesteśmy w stanie praktycznie zakląć rzeczywistość. 

Richard Webster przekonuje nas, że kryształy są dobre na wszystko : od odcisków aż po kłopoty w związku. W książce zamieszczonych jest 50 sposobów na to jak w prosty sposób ulepszyć nasze życie, ochronić bliskich, wyleczyć choroby czy porozmawiać z Bogiem. Podobało mi się to, że książka ta choć wspomina jakąś Istotę Wyższego Rzędu, nie skłania się ku jednej  konkretnej religii, lecz jest uniwersalna. Z mocy kamieni mogą więc korzystać zarówno chrześcijanie jak i buddyści czy muzułmanie i tylko od nas będzie zależało do kogo będziemy się modlić i o czyją pomoc czy błogosławieństwo prosić. 
Na samym wstępie autor prezentuje nam proste techniki medytacyjne, których możemy się nauczyć na zajęciach jogi dla początkujących. Jedyną różnicą jest fakt, że tutaj w ręku trzymamy kamień a medytować możemy zarówno w domu jak i na trawie , czy nawet spacerując po lesie. Autor pokazuje nam jak się "ugruntować" ( i jak ugruntować nasze dzieci) by zyskać większy spokój i samoświadomość. W kolejnych podrozdziałach dowiadujmy się jak pokonać smutek, kontrolować stres, podróżować astralni, intensyfikować sny czy też brać udziale w seansie spirytystycznym. Rytuałów jest ponad 50 i większość z nich polega na wizualizacji. Dla przykładu wyobraźcie sobie, że jesteście na spacerze. Wędrujecie z plecakiem na plecach i podchodzicie do starej, głębokiej studni. Kiedy patrzycie w jej głębiny dociera do was, że możecie utopić w niej swoje "strach". Znajdują się one w plecaku, zapieczętowane w małych, metalowych skrzyneczkach. Po kolei wyciągacie je z torby i wrzucacie do studni, pozbywając się tym samym ciężaru...i strachu oczywiście. Czy ta metoda działa to nie wiem, bo nie zaopatrzyłam się jeszcze w kryształ, jednak autor pisze z takim przekonaniem, że ciężko mu nie uwierzyć. Przepisów na lęki, choroby, miłość, przyjaźń a nawet jazdę samochodem jest tutaj co niemiara i oby je wszystkie wypróbować trzeba będzie poświęcić dużo czasu, bo choć większość z nich faktycznie nie jest skomplikowana, tak zdecydowanie należy do tych czasochłonnych. 

Na samym końcu książki znajduje się podsumowanie, bibliografia oraz sugestie dotyczące kamieni. To tutaj, w porządku alfabetycznym, zostały wymienione najbardziej popularne kryształy, które znajdziemy w większości sklepów z "magicznym", ezoterycznym asortymentem lub też w specjalistycznych miejscach gdzie sprzedaje się minerały. Ponieważ mieszkam na wyspie wulkanicznej, gdzie ziemi jest tyle co kot napłakał, za to kamienie wyrastają jak grzyby po deszczu, ze znalezieniem odpowiednich nie będę mieć problemu. Autor sugeruje byśmy wybierali swoje kamienie poprzez obcowanie z nimi. Musimy poczuć ich energię czy przyciąganie, gdyż to właśnie wtedy tworzy się więź pomiędzy nami a naszym talizmanem. Ponoć bywają takie kamienie , które wysyłają nam negatywne wibracje i "nie chcą" się z nami zaprzyjaźnić. 

"Magiczne kryształy. Proste rytuały na szczęście" to książka którą warto przeczytać chociażby ze względu na ciekawostki dotyczące kryształów, które pragnie przekazać nam autor. Myślę, że wielu czytelników będzie pod wielkim wrażeniem tego co może dokonać zwykły z pozoru kamień, i nie tylko doczytają ten poradnik do końca, lecz również zaopatrzą się w odpowiednie asortymenty i zaczną wypróbowywać poszczególne rytuały. Bo skoro działa, to dlaczego by nie skorzystać? Przecież zabawa z kamieniami, o ile się nimi nie rzuca i nie wybija okien, jeszcze nikomu nie zaszkodziła....no chyba że w seansie spirytystycznym się przywoła demona, ale ja nie wiem czy znajdziemy kamień o takiej mocy by tego dokonać. Polecam. 


Tytuł : "Magiczne kryształy. Proste rytuały na szczęście"
Autor : Richard Webster
Wydawnictwo : Kobiece
Liczba stron : 264
Tytuł oryginału : How to Use a Crystal: 50 Practical Rituals and Spiritual Activities for Inspiration and Well-Being 


Ten oraz wiele innych poradników znajdziecie na półce księgarni internetowej :
https://www.taniaksiazka.pl/
 
 


"Siostra mojej siostry" Izabella Frączyk

"Siostra mojej siostry" Izabella Frączyk

     "Siostra mojej siostry" to już druga przeczytana przeze mnie książka autorstwa Izabelli Frączyk. Pewnie niektórzy z was złapią się za głowę i spytają czemu jeszcze nie przeczytałam wszystkich, jednak musicie pamiętać, że polska kobieca literatura obyczajowo-romantyczna, nadal nie należy do gatunków po które sięgam w pierwszej kolejności. Powieści takie czytam z reguły po to, by jako recenzent wiedzieć jak zmieniają się tendencje gatunkowe, co aktualnie jest na topie a co stało się passe. Warto wiedzieć co w trawie piszczy. Jakiś czas temu popularne były pikantne erotyki, teraz widzę że wracamy do romantycznych, sielskich gospodyń domowych, których życie za sprawą fortunnego zbiegu okoliczności, zmienia się o 180 stopni. Choć nie jest to literatura z wyższej półki, tak pani Frączyk, zdecydowanie wie jak przypodobać się swoim czytelniczkom. Ma być słodko, lecz nie do przesady, pikantnie tam gdzie potrzeba, gorzko dla odmiany, a kwaskowato na samym końcu..i to właśnie finał tej powieści jest jej największym atutem...ale pewnie będę jedną z nielicznych czytelniczek, które mają takie zdanie. 

Hanka - owoc romansu matki z żonatym mężczyzną - wiedzie bardzo skromne życie w bieszczadzkiej wiosce, dopóki na jej drodze nie staje przyrodnia siostra, o której istnieniu dziewczyna nie miała pojęcia. Spokojna dotąd egzystencja bohaterki w jednej chwili staje na głowie, a ona sama niespodziewanie ląduje w samym centrum światka stołecznych celebrytów. Czy wychowana na głębokiej prowincji dziewczyna podoła wyzwaniom, czy też położy uszy po sobie i bogatsza o niecodzienne doświadczenia powróci na stare śmieci? 

Tym co już na samym wstępie rzuca się w oczy jest fakt, że powieść ta zbudowana jest na zasadzie kontrastu. Głównymi bohaterkami są dwie, zupełnie od siebie różne kobiety, które dowiadują się o swoim bliskim pokrewieństwie. Jednak, oprócz faktu że mają tego samego ojca, nie łączy ich nic innego. Moim zdaniem pani Frączyk troszeczkę za bardzo przesadziła z tymi różnicami, ich odmienność aż razi w oczy i momentami wydaje się być wymuszona. Hanna jest tak zwanym "wakacyjnym" dzieckiem.  Tatuś wyjechał na wakacje, poznał seksowną panią z obsługi (kelnerkę, masażystkę, ratowniczkę) i na koniec wyjazdu zostawił jej po sobie pamiątkę. Jak tylko się dowiedział, że jego gorąca odskocznia od rodzinnych problemów, sama mu ich przysporzy, tak szybko podkulił ogon i wrócił do, może już nie kochanej, jednak znanej i wiernej mu żony. Tym sposobem na świecie pojawiła się dziewczyna, która nigdy nie poznała swojego tchórzliwego ojca i została z góry skazana na bycie półsierotą. Osoby, które nie wychowały się w pełnych rodzinach mają zazwyczaj silne charaktery, odwagę i determinację. Taka właśnie jest Hanna. Choć życie jej nie rozpieszczało, a w domu często brakowało pieniędzy, dziewczyna nie poddała się. Wykazywała się inicjatywą, brała sprawy w swoje ręce i robiła wszystko byle tylko zdobyć pieniądze a życie oraz realizację swoich marzeń. A jej marzenia były naprawdę wielkie. Po matce dziewczyna odziedziczyła talent do malowania i pewnego dnia chciała otworzyć galerię gdzie wystawiłaby swoje dzieła. Jednak do tego potrzeba nie tylko zdolności i czasu, lecz również pieniędzy. Pewnie nie każdy z nas pamięta, że dobre farby mogą kosztować majątek. Hannę poznajemy w momencie, kiedy jej życie wali się w gruzy. Ze względu na fatalną pogodę, jej nowy biznes okazał się katastrofą i musiała do niego dokładać. Ostatnie pieniądze poszły na kocią karmę i jedynym co utrzymało naszą bohaterkę przy życiu był fakt, że miała ogródek w którym rosły owoce i warzywa, dzięki którym nie umarła z głodu. Wiecie jednak co było najpiękniejsze? Że pomimo przeciwności losu dziewczyna nie traciła nadziei oraz pogody ducha. Z chęcią pomagała innym i wierzyła, że i jej się kiedyś uda. 
Na drugim końcu Polski, w pięknym designerskim apartamencie, o powierzchni ponad 200 metrów kwadratowych, mieszka siostra przyrodnia Hanny- Kaja. Kaja jest prezenterką telewizji śniadaniowej, znaną ze swojej urody celebrytką, dla której najważniejsze w życiu są sława i pieniądze. Wszystkich ludzi traktuje z góry, tymi biednymi gardzi z bogatymi się bawi. Mężczyźni są dla niej niczym zabawki, które się nudzą po kilku "użyciach". Nikogo nie kocha, nikogo nie lubi. Jedyną osobą bez której nie może się obejść jest jej managerka, które niejednokrotnie wyciągnęła ją z wielkich kłopotów. Te największe mają jednak nadejść. Kaja należy do tego gatunku bohaterek, których nie da się polubić. Autorka obdarzyła ją tymi wszystkimi cechami, których staramy się unikać w innych ludziach. Muszę przyznać, że bardzo ciężko było mi z nią obcować, czytać o jej perypetiach, bez sarkastycznego uśmieszku na ustach, który świadczył o tym, że cieszyłam się każdą jej porażką. Jest to typowa antybohaterka literatury kobiecej, idealna osoba do poddanie totalnej metamorfozie. Jednak autorka nie do końca poszła tą drogą. I bardzo dobrze, bowiem wiem z doświadczenia że takie osoby są zazwyczaj niereformowalne. 

Książka ta porusza temat środowiska dziennikarzy, autorów i wszelkiego rodzaju celebrytów, które znamy z okładek kolorowych pism i programów telewizyjnych, środowiska które wielu z nas fascynuje ze względu na swój koloryt i bogactwo. Kilka dni temu oglądałam program o ludziach, którzy za wszelką cenę chcą poprawić swoją urodę. Poddają się operacjom plastycznym, zabiegom kosmetycznym, krępują sobie palce u nóg by się zmieściły w mniejsze buty, spędzają całe dnie na siłowni i faszerują się hormonem wzrostu...wszystko to po ty by być piękniejszym i tym samym mieć większą szansę na wejście w szeregi celebrytów. Jednym z bohaterów tego programu był młody chłopak, który lubił się dobrze ubrać i samą swoją prezencją sprawiał wrażenie kogoś znanego. Na dodatek lubił pokazywać się w klubach odwiedzanych przez artystów i celebrytów, więc szybko zainteresowały się nim kamery. Jak widzicie sama uroda może sprawić, ze staniemy się w centrum zainteresowania. Właśnie to jest głównym przesłaniem pani Frączyk i muszę przyznać, nie za bardzo przypadło mi ono do gustu. Z zawodu jestem dziennikarzem i choć do najbrzydszych nie należę tak z pewnością do Charlize Theron brakuje mi dość sporo. Jednak znam troszkę dziennikarskie środowisko i wiem, że tutaj samą urodą nie za wiele się zwojuje, trzeba jeszcze mieć po pierwsze wykształcenie, po drugie doświadczenie, a po trzecie znajomości. Pani Frączyk zdaje się o tym zapominała. Jej bohaterki robią błyskawiczną karierę, choć w rzeczywistości nie miałyby nawet szans na dostanie się do redakcji. Nasza przebojowa Kaja nawet nie wie , że Chiny nadal są komunistyczne, a jej siostra (nie oszukujmy się)jest typową dziewczyną ze wsi, która do tej pory nie miała styczności z telewizją czy internetem... Takie osoby z miejsca nie stają się gwiazdami telewizji, pogodynkami a nawet sekretarkami. Nawet w Stanach Zjednoczonych, w czasach American Dream, scenariusz taki byłby mocniej niż naciągany. 
Zresztą cały dziennikarski światek u Pani Frączek jest mocno przerysowany. Dobry dziennikarz bardzo dużo pracuje i bardzo dużo zarabia. To nie robota do której przychodzi się na kilka godzin, odwali swoje i ma fajrant. To spotkania redaktorskie, zbieranie materiału, merytoryczna obróbka i w końcu prezentacja. To kilkanaście godzin dziennie poświęconych pracy i to właśnie dlatego mówi się, że dziennikarze nie mają życia osobistego. U Frączek życie osobiste i erotyczne jest, i jest go nawet w nadmiarze, myślę że stereotyp seksistowskiego, napalonego redaktora już dawno się przejadł.

Ponarzekałam, skrytykowałam to teraz czas na coś dobrego. Największym atutem tej książki jest zapewne to, że dzieje się tutaj naprawdę sporo. Powieść ma wiele wątków, wielu bohaterów i praktycznie na każdej stronie dowiadujemy się o czymś nowym, pojawia się jakaś rewelacja, która zmienia i jeszcze bardziej komplikuje życie naszych bohaterów. W centrum zainteresowanie znajduje się głównie Hanna, która niczym magnes przyciąga do siebie mężczyzn. Dziewczyna może przebierać w adoratorach niczym w ulęgałkach i właściwie to z tej opcji korzysta. Muszę przyznać, że jej wybory w większości dyktowane były rozsądkiem, dlatego to co się stało pod sam koniec książki dosłownie wbiło mnie w fotel. I jak myślałam, że to Kaja jest tą złą? Okazuje się, że prawdę miał twórca przysłowia "cicha woda brzegi rwie"...a może to to całe zdeprawowane środowisko dziennikarskie tak zepsuło tę niewinną, bieszczadzką dziewczynę? O tym już musicie przekonać się sami. Dlatego jak tylko otworzą jutro księgarnie to kupcie wznowione wydanie świetnej książki pani Frączyk, i choć ma ona "zimową" okładkę, tak w środku jest naprawdę gorąca atmosfera. 


Tytuł : "Siostra mojej siostry"
Autor : Izabella Frączyk
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 26 listopada 2019
Liczba stron : 416


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
 


https://www.proszynski.pl/
 
A dostępna jest w salonach lub sklepie internetowym sieci :  
https://www.empik.com/zbyt-blisko-daniels-natalie,p1227335289,ksiazka-p
 

"Zimowe nawiedzenie" Dan Simmons

"Zimowe nawiedzenie" Dan Simmons

     Jakiś czas temu przeczytałam rewelacyjną książkę Dana Simmonsa pod tytułem "Terror". Jako doświadczona czytelniczka i fanka thrillerów, osoba która przeczytała wszystko co wyszło spod pióra Stephena Kinga, Grahama Mastertona czy Ursuli Le Guin myślałam, że już nic w horrorach mnie nie zaskoczy a tym bardziej nie przestraszy. Wiecie jak to jest, jak ktoś chuchnie wam niespodziewanie w kark lub też wbije paznokcie pod żebra to za pierwszym czy drugim razem podskoczycie, ale za którymś kolejnym przejdziecie nad tym do porządku dziennego. Ale wracając do tematu. "Terror" był tak dobrą książką, że teraz to już naprawdę będzie bardzo ciężko z nią rywalizować. Pierwszą część "Zimowego nawiedzenia" czyli "Letnią noc" czytałam z zainteresowaniem i z pewnym sentymentem bowiem kojarzyła mi się z powieściami wspomnianego już Kinga czy też serialem "Stranger things", który był wprost rewelacyjny. Dlatego też jak tylko się dowiedziałam, że na rynku pojawił się tom drugi, to od razu wiedziałam, że żadna siła mnie nie odciągnie od tego, by po niego sięgnąć. Teraz, świeżo po skończonej lekturze siedzę w fotelu i dumam a na usta ciśnie mi się jedno jedyne pytanie, panie Simmons cożeś Ty uczynił?

W ostatnich godzinach Halloween wrócił do wymierającego miasteczka Elm Haven, w którym się wychował. Dzięki odosobnieniu ma nadzieję znaleźć tutaj spokój. Ale przeprowadzka do od dawna opuszczonej posiadłości na obrzeżach miasta – niegdyś będącej domem dziwnego i błyskotliwego przyjaciela Dale’a, który stracił swoje młode życie w przerażającym „wypadku” podczas strasznego lata 1960 roku – stanowi tylko ostatni z długiej serii popełnionych przez Stewarta błędów. Ponieważ wcale nie jest tutaj sam. Prywatne demony śledzą go w tym domu cieni, który zaczyna przekształcać rzeczywistość w przerażające, nowe formy. W dodatku wszystko pokrywa ciężki, wczesny śnieg, który właśnie zaczął padać…

Pytanie ze wstępniaka powinno w sumie brzmieć "Panie Simmons czegóż żeś nie uczynił?" . Sięgając po ten tom spodziewałam się powrotu do przeszłości, spotkania z dawnymi przyjaciółmi, sporej dawki grozy oraz tego czegoś w czym Dan Simmons jest najlepszy czyli wyrazistej narracji i worldbuildingu.  Wszystkie książki tego autora jakie do tej pory przeczytałam liczyły ponad sześćset, a nawet tysiąc stron, były opasłe, rozbudowane, momentami przegadane a na pewno bardzo detaliczne i dopracowane w najmniejszych szczególikach. Simmons jest mistrzem budowania atmosfery grozy ponieważ dużą uwagę zwraca na rzeczy które dla innych autorów są mało istotne. Z przesadną dokładnością opisuje poszczególne lokacje, wkłada dużo pracy w tworzenie charakterystyk swoich bohaterów, po prostu stara się by po przeczytania jego książek czytelnik nie miał żadnych pytań ponad te natury egzystencjalnej. Tym razem tego zabrakło. Momentami miałam wrażenie, że to wydawca zmusił autora do napisania tej książki nie jego literacka wena. Podczas studiów zdarzało mi się pisać eseje czy różnego rodzaju prace na zaliczenie. Zazwyczaj dotyczyły one interesujących tematów jednak zdarzały się i takie do których bardzo ciężko było mi się zabrać. Odkładałam to w czasie, wymyślałam wymówki by wreszcie obudzić się w przeddzień daty zaliczenia i musiałam szybko stworzyć "coś" co dałoby mi magiczne "zal"  w indeksie. Wydaje mi się, iż "Zimowe nawiedzenie" jest właśnie takim niechcianym dzieckiem, powieścią stworzoną w bólach, zupełnie niepotrzebną i niechcianą przez autora. Może zabrzmi to brutalnie  lecz przypomina "efekt gwałtu na wyobraźni autora". "Zimowe nawiedzenie" liczy zaledwie 350 stron, co sprawia że jest "najskromniejsza" w dorobku autora. Choć nie jest to bezpośrednia kontynuacja, jej akcja toczy się 40 lat po tragicznych wydarzeniach w Elm Haven, to nie radziłabym jej czytać w oderwaniu od swojej poprzedniczki. Autor praktycznie na każdej stronie wspomina znanych nam z "Letniej nocy" bohaterów, miejsca i wydarzenia, które musimy znać by całość była dla nas logiczna. W książce na przykład pojawia się duch Dueana, chłopca który zginął wciągnięty przez kombajn, jednak wiedza co było przyczyną jego śmierci jest niewystarczająca by zrozumieć przeszłe wydarzenia a tym samym ich konsekwencje. Człowiek, który nie przeczytał tomu pierwszego nigdy nie zrozumie, dlaczego Dale wrócił do miasta swojej młodości, a wiedza ta jest kluczowa do zrozumienia całej książki. Więc tak "Zimowe nawiedzenie" jest zdecydowanie kontynuacją i tak należy je traktować. Dlatego tym bardziej mnie dziwi dlaczego po tak rewelacyjnym i dopracowanym tomie dostaliśmy książkę, która nawet nie próbuje naśladować poprzedniczki. Choć Dan Simmons zadał sobie trud zbudowania "dobrych", wyrazistych postaci tak całe tło wydarzeń zdaje się blade i efemeryczne. Autor potrafi się skupić i na kilku stronach opisać pościg samochodowy, jednak nie zadaje sobie trudu dodania szczegółów do opisu poszczególnych lokacji. Elm Haven z "Zimowego nawiedzenia" czy farma Duena hgdzie rozgrywa się większa część powieści, nie są miejscami mrocznymi i tajemniczymi, za jakie je uważałam wcześniej. Są zwykłe i choć nawiedzone to nawiedzenie to nie oddziałuje na czytelnika. Ani razu nie poczułam strachu czy nawet niepokoju o naszego głównego bohatera. Tak jak kochałam Dala z pierwszej części, kiedy był małym chłopcem, tak jako dorosły był mi zupełnie obojętny. 

Czytając "Zimowe nawiedzenie" cały czas towarzyszyło mi wrażenie, że już to kiedyś czytałam. W pewnym momencie odłożyłam książkę i zaczęłam się zastanawiać. W końcu "to" do mnie przyszło. Czytaliście znakomitą książkę Stephena Kinga "Worek kości"? ( jeśli nie to koniecznie musicie to nadrobić). Powieść Simmonsa tak bardzo przypomina dzieło jego kolegi po fachu, że można się pokusić o uszczypliwość i nazwać ją kopią, może nie wierną ale jednak. W obu powieściach fabuła skupiona jest na mężczyźnie,  którego małżeństwo się rozpadło ( w mniej lub bardziej brutalny sposób) i który postanowił powrócić do ważnego dla niego miejsca z przeszłości by tam się zaszyć i w spokoju leczyć rany. "Zimowe nawiedzenie" zostało wydane w cztery lata po publikacji powieści Stephena Kinga. Ponieważ nie jestem jednym z tych recenzentów, którzy szukają sensacji oraz bardzo szanuję Dana Simmonsa, autora wielu świetnych książek, uważam iż zbieżność nie wynikała z chęci skopiowania lecz wynikała z inspiracji. Chociaż obie książki opierają się na tym samym założeniu to powieść Kinga opowiada o skończonym romansie i tym jak sobie poradzić z pustką po utracie drugiej osoby, a dzieło Simmonsa skupia się na straconym dzieciństwie i niewinności. Zaczyna się podobnie jednak obie książki "ewoluują" w coś zupełnie innego. 

Tak sobie czytam to co napisałam i zastanawiam się czy moja gorycz nie wynika z tego, że Dan Simmons w tej oto książce określił blogerów jako "mniej inteligentnych kuzynów krytyków literackich" :) Oczywiście jest to żart jednak ślad po ukąszeniu w dumę pozostał. Teraz kiedy wszystkie emocje związane z lekturą zaczynają powoli do mnie napływać zastanawiał się, jak bardzo metaforyczny wymiar miała ta książka. Otóż "Zimowe nawiedzenie" nie jest typowym horrorem o nawiedzonym domu, jakich pełno na sklepowych półkach. Ba, właśnie w tej chwili zaczęłam się zastanawiać czy jest to w ogóle powieść o duchach, czy też wszystko było jedynie wymysłem chorego psychicznie, wyczerpanego bohatera? Dale ma pięćdziesiąt lat i jest osobą, która dotarła w swoim życiu do takiego etapu, gdzie pomaga jedynie terapia za sto dolarów za godzinę i garść tabletek. Nasz bohater stracił w swoim życiu wszystko, żonę, dom, córki, szacunek współpracowników, wenę a nawet kochankę. Czy nie stracił również zmysłów? Czy wszystko to o czym czytamy : czarne psy, światła, głosy, pojawiające się na ekranie wyłączonego komputera, nie są jedynie wymysłem jego wyobraźni? Muszę przyznać, że taka interpretacja również miała by sens, szczególnie biorąc pod uwagę wydarzenia z przeszłości, które mogły katastrofalnie wpłynąć na Dala i wywołać opóźniony stres pourazowy. 

Nie da się ukryć, iż pomimo wymienionych przeze mnie rzeczy, które niezbyt przypadły mi do gustu, "Zimowe nawiedzenie" nadal jest książką, która świetnie się czyta i która działa na wyobraźnię. Choć nie jest to typowy horror, a bardziej powieść psychologiczno-obyczajowa, tak trafiają się tutaj momenty podczas których co delikatniejszym czytelnikom podniosą się włoski na rękach. Ci, którzy znają twórczość Dana Simmonsa wiedzą, że autor ten dba o to by jego czytelnicy się nie nudzili. Akcja jest wartka od samego początku do samiutkiego końca. Atmosfera budowana jest stopniowo i w kulminacyjnym momencie dochodzi do erupcji. I choć lawa nie jest tak gorąca jak w przypadku "Terroru" tak nadal może poparzyć. Polecam.

Tytuł : "Zimowe nawiedzenie"
Autor : Dan Simmons
Data wydania : 10 września 2019
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Liczba stron : 352
                                                   Tytuł oryginału : A Winter Haunting




Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




 
 
 
"Wśród rekinów" Nele Neuhaus

"Wśród rekinów" Nele Neuhaus

Jak dobrze wiedzą Ci, którzy śledzą mojego bloga, uwielbiam thrillery, pasjonuję się również światem wielkich finansów i równie wielkiej polityki, a książki Mario Puzo przeczytane kilkanaście lat temu, nadal zajmują jedne z najwyższych miejsce na mojej liście "ulubionych". Dlatego też jak tylko się dowiedziałam, że na rynku pojawiła się książka jednej z lubianych przeze mnie autorek, a jej akcja toczy się nigdzie indziej tylko na Wall Street, wiedziałam że nie da mi się przed nią uciec. Niemiecka autorka Nele Neuhaus doskonale odwzorowała atmosferę lat 90-tych. Udało jej się przenieść mnie wprost z mojej nudnej, szarej kanapy w środkowej Irlandii w sam środek energetycznej, przepracowanej i cuchnącej pieniędzmi Wall Street. Autorka zabrała mnie do gabinetów wyłożonych dębową boazerią, wielkich rezydencji na Staten Island czy doków East River. "Wśród rekinów" to jedna z tych książek, w których czytelnik zakochuje się od samego początku i nawet widząc wady włącza mu się syndrom pobłażliwego rodzica-wszystko jesteśmy w stanie wybaczyć i potraktować z przymrużeniem oka. 

Nowy Jork, rok 1998. Młoda i piękna Alex Sontheim jest bankierem inwestycyjnym i całe życie walczy o to, by przebić szklany sufit. Dzięki ciężkiej pracy i dyscyplinie już osiągnęła ogromnie dużo w męskim świecie, w którym teraz musi udowodnić swoją wartość. Miliarder Sergio Vitali zaczyna ją adorować, lecz przystojny burmistrz Nowego Jorku Nick Kostidis systematycznie ją ostrzega przed podobno skorumpowanym Vitalim. Alex z początku puszcza plotki mimo uszu, ale gdy dokona pewnego odkrycia, znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie…

Dziś już chyba nikt nie powie, że zdanie "światem rządzi pieniądz" jest fałszywe. Z góry przepraszam za ten truizm ale tak jest, było i nic nie wskazuje na to, by się to miało zmienić. Od kilkudziesięciu lat rządy, by poradzić sobie z procederem łapówkarskim, pozwoliły na legalizację lobbingu. Dziś naciskanie i wywieranie wpływu na polityków jest nie tylko częstym lecz również całkowicie legalnym procederem. Wszyscy widzą, że pod stołem przekazywane są ogromne pieniądze , jednak przeszliśmy do tego nad porządkiem dziennym, legalne łapówkarstwo stało się częścią naszego folkloru. Polska to kraj małych afer finansowych, gdyż w skali globalnej nasz kraj obraca zaledwie ułamkiem światowej waluty. Teraz wyobraźcie sobie, że na szali znajdują się miliardy dolarów, pieniądze które mogłyby stanowić budżet małego europejskiego państwa-właśnie tym jest Wall Street- miejsce gdzie codziennie dokonywane są transakcje na miliony dolarów, pieniądze zmieniają konta i właścicieli, firmy się łączą, dzielą i bankrutują a pieczę nad tym wszystkich trzyma zaledwie "grupka" ludzi i cała armia żołnierzy, którzy wykonują brudną i brudniejszą robotę. Na Wall Street zdarzają się afery, których genezę i znaczenie, nie będą w stanie wyjaśnić nawet najwięksi geniusze w branży finansowej. Codziennie tworzą się piramidy finansowe, przecieki pozwalają maklerom na sprzedaż informacji a wyprane pieniądze wędrują do rajów podatkowych gdzie już nigdy nie zostaną odnalezione. Muszę przyznać iż bez wiedzy z zakresu obrotu papierami wartościowymi oraz operacjami bankowymi, byłabym totalnie zagubiona jeśli chodzi o pełne zrozumienie tego co się działo w książce. Oczywiście autorka za wszelką cenę starała się wyjaśnić czytelnikowi wszystkie niuanse i zależności, jednak niektóre terminy, przekręty i operacje są tak skomplikowane, że zwykły wyjadacz chleba nigdy by nie pomyślał, że takie operowanie pieniędzmi jest wykonalne.  Momentami było tego wręcz za dużo. Czytając recenzje czytelników na portalu Goodreads.com spotkałam się z opiniami, że książka ta byłaby dużo lepsza gdyby skrócić ją o 100 a nawet 200 stron. Muszę przyznać, iż nie sposób się z tym nie zgodzić. Ja osobiście pozbyłabym się wszystkich skomplikowanych bankowych operacji lub też ograniczyła je do minimum bowiem czytanie o tym jak jedna spółka wchłania drugą i jakie to będzie mieć konsekwencje nie należy do najprzyjemniejszych czynności. Oczywiście podobała mi się sama atmosfera Wall Street, polubiłam jej graczy a sam fakt tego co ludzie znający się na branży potrafią zrobić z pieniędzmi , wzbudził mój podziw. W swoim życiu przeczytałam parę książek Johna Grishama (na przykład "Firma"), których akcja rozgrywała się w środowisku amerykańskiej finansjery, jednak "Wśród rekinów" było czymś o wiele większym, bardziej skomplikowanym i o wiele bardziej dopracowanym. Wprost nie mogłam uwierzyć w to, że jest to debiut literacki. 

Teraz słów kilka na temat naszych głównych bohaterów, postaci najczęściej krytykowane przez światowych recenzentów. Alex Sontheim jest bankierem inwestycyjnym i jednocześnie jedną z najlepszych specjalistek w dziedzinie fuzji i przejęć. Jest dokładnie taką osobą, którą ja chciałabym być jeśli nie zabrakłoby mi ambicji, pieniędzy na dobrą szkołę w Stanach i znajomości. Tutaj oczywiście żartuję, jednak zapewne nie jedna z czytelniczek (a może nawet czytelników) pozazdrości naszej głównej bohaterce kariery, branżowej sławy, urody, powodzenia u mężczyzn czy po prostu pieniędzy. Wydawać by się mogło, że Alex miała wszystko czego można potrzebować od życia. Zawsze myślałam, że by wspiąć się tak wysoko na drabinie społecznej trzeba mieć nie tylko szczęście lecz i wielką inteligencję, rozwagę i rozsądek. Nele Neuhaus zdecydowanie myśli inaczej. Jej bohaterka, choć słodziutka i czarująca, pojawiła się niczym Deus ex machina. Zstąpiła z firmamentu niczym bogini i wpadła w sam środek kłopotów. Zamiast jak przystało na doświadczoną bankierkę, zachowywała się jak nastolatka. Jej decyzje były nieprzemyślane, podejmowane ad hoc i zazwyczaj błędne. Momentami nie mogłam jej zrozumieć, chciałam krzyczeć żeby stanęła i się zastanowiła, żeby nie parła jak osioł na przód, wcale się nie dziwiłam , że każdy jej kolejny krok sprawiał, że sytuacja ze złej stawała się jeszcze gorsza. A wszystko to przez mężczyzn...a dokładnie przez jednego. A na imię mu Sergio Vitali. 
Sergio jest biznesmanem. Trzęsie połową Nowego Jorku a druga połowa tylko czeka na to by znaleźć się w jego polu rażenia. Pamiętacie rodzinę Corleone z powieści Mario Puzo? Sergio był właśnie takim Donem Corleone, nawet pochodzenie miał podobne. Zresztą bardzo dużo  w tej książce przypomina dawne powieści mafijne, zmienił się jedynie klimat, na bardziej współczesny. Tutaj mamy telefony komórkowe, komputery, skomplikowany świat finansów i giełdę która rządzi światem. Swoją drogą ciekawi mnie czy dawna mafia potrafiłaby się odnaleźć w dzisiejszych czasach. Ale wracając do Sergio to zdecydowanie był on postacią niezwykle barwną i fascynującą. Jedną z takich które się jednocześnie kocha i nienawidzi. W tym wypadku to jednak nienawiść przeważyła. 
Ale jak wiadomo w naturze zawsze musi być balans, więc by zrównoważyć złe uczynki Vitaliego, autorka stworzyła postać dobrego, sumiennego i zdecydowanie pozytywnego burmistrza Nowego Jorku, Nicka Kostidisa. Muszę przyznać, że jeszcze mi się nie zdarzyło by to polityk był głównym "ścigającym" przestępcy jednak wyszło to zdecydowanie dobrze. Lubiła zapał i zdecydowanie Nicka , jego dedykację i miłość do swojego miasta. Jedyna co nieco zaważyło na jego wizerunku to niepotrzebny romans w który się uwikłał praktycznie od razu po śmierci żony, z którą był kilkadziesiąt lat. 

Nele Neuhaus stworzyła książkę, którą czyta się z zapartym tchem od samego początku do końca. Jest tutaj wszystko to czego poszukują wielbiciele thrillerów politycznych. Jest akcja, są wielkie pieniądze, jeszcze większe afery i zależności, są morderstwa, pościgi, mafia. Naprawdę dzieje się sporo i jeśli przeżyjecie dość rozbudowane opisy i momentami drętwe dialogi, to nie będziecie żałować, że skusiliście się na tę książkę. Jeśli wszystkie debiuty literackie byłyby tak dobre to sięgałabym po wszystko co nowe i niesprawdzone. Teraz zostaje mi przeczytać kolejne książki autorki, których mi jeszcze parę zostało, mam nadzieję że powtórzą sukces tej pierwszej. 


Tytuł : "Wśród rekinów"
Autor : Nele Neuhaus
Wydawnictwo : Media Rodzina
Data wydania : 16 października 2019
Liczba stron : 784
Tytuł oryginału : Unter Haien 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 
https://mediarodzina.pl/index.php

"Więcej upiornych opowieści po zmroku"  Alvin Schwartz

"Więcej upiornych opowieści po zmroku" Alvin Schwartz

      Większa część ludzi nie znosi strachu, jednak są i tacy którzy wręcz uwielbiają się bać. Dlaczego tak jest? Za podstawowy aspekt, odpowiadający za zamiłowanie ludzkości do odczuwania strachu, uznawane jest to, że kiedy się boimy, to ta właśnie emocja typowo przesłania wszelkie inne myśli, które wcześniej znajdowały się w naszych głowach. Filmy oraz książki grozy wywołują w nas skrajne, często negatywne emocje i silny strach. Jednak w każdej chwili zdajemy sobie sprawę z tego, że to co czytamy czy oglądamy to jedynie fikcja, a nasz lęk może być kontrolowany. Daje nam to paradoksalnie poczucie kontroli i bezpieczeństwa, co w efekcie prowadzi do wyjątkowego stopnia satysfakcji. Jeszcze inną koncepcją, tłumaczącą zamiłowanie ludzie do odczuwania strachu, miałaby być ta, według której strach mógłby prowadzić do występowania w organizmie podobnych reakcji jak wtedy, kiedy się… cieszymy. Jak widzicie czynników, które sprawiają że lubimy się bać jest kilka, dlatego twórcy postanowili je wykorzystać. I tak oto powstała kolejna kolekcja opowieści grozy, które sprawią że włosy nam staną na karku a własny dom już nie będzie bezpieczną przystanią. Przynajmniej po ciemku . 

Czy lubisz być straszony…Witajcie w przerażającym świecie Upiornych opowieści, ponadczasowej kolekcji opowiadań o strachu, mrocznej zemście i nadprzyrodzonych zdarzeniach, okraszonych mrożącymi krew w żyłach ilustracjami.Alvin Schwarz po raz kolejny zabiera młodych czytelników w świat niesamowitych opowieści. W tym tomie znajdziecie historie jeszcze bardziej mroczne, których puenta wywołuje zimne ciarki i nieprzyjemne uczucie niepokoju.




"Więcej upiornych opowieści po zmroku" to kolejny, drugi już tom zawierający w sobie straszne historie, przerażające urban legend czy też opowieści, które przekazywane z pokolenia na okolenie, na stałe zapisały się w naszej kulturze oralnej. Skłamałabym jeśli bym powiedziała, że wszystkie te opowiadania były dla mnie czymś nowym. Mając prawie 40 lat na karku i wiele nocy spędzonych przy ognisku za sobą, śmiało mogę powiedzieć że o duchach, zmorach i zjawiskach paranormalnych słyszałam już prawie wszystko. Zmieniają się jedynie detale, autorzy wprowadzają modyfikacje, różni się narracja jednak kontekst pozostaje ten sam. Historie o statku widmo, zmarłej tancerce czy matce ze szklanym okiem i cygańskich skrzypcach, prawdopodobnie opowiadali już sobie za młodu nasi dziadkowie. Ciekawe jest to, że pomimo różnicy kulturowej w wielu krajach opowieści grozy są podobne. Mieszkając w Irlandii, poznałam wiele lokalnych historii, które niewiele się różniły od tych, które słyszałam jeszcze będąc w Polsce. Jak widać strach ma charakter niezwykle uniwersalny. 
Drugi tom upiornych opowieści po zmroku, jest jeszcze bardziej przerażający i, nazwijmy to "dorosły" niż pierwszy. Miałam taki pomysł by w skrócie wymienić historie, które spodobały mi się najbardziej, jednak po głębszym przemyśleniu doszłam do wniosku, że tak naprawdę wszystko mi się podobało. Oczywiście wzięłam pod uwagę to, że "ja" nie jestem głównym targetem wydawców a całość została napisana z myślą o raczej młodszych czytelnikach. Dlatego też czcionka jest duża, język młodzieżowy, ozdobniki ograniczono do minimum a autor zamiast bawić się w mistrza ceremonii, uczy swoich czytelników jak sprawnie poprowadzić narrację, kiedy wstać, kiedy wykonać dany ruch, by było jeszcze straszniej. Ta książka to nie tylko zbiór ciekawych historii, to również sposób na dobrą zabawę. Więc jeśli w przyszłości będziecie wybierać się na ognisko czy nocną posiadówkę, to nie zapomnijcie zaopatrzyć się w to dziełko. Gwarantuję, że opowieści które się w nim znajdują sprawią, że atmosfera na waszej imprezie stanie się naprawdę gęsta. 

Najbardziej podobało mi się to, że Schwartz nie poprzestał na samym wypisaniu historii lecz zadał sobie trud by przybliżyć czytelnikowi ich genezę. Na dziwi, że pomiędzy opublikowaniem pierwszego i drugiego tomu minęło ponad trzy lata. Jeszcze dłużej trzeba było czekać na tom trzeci, bo aż siedem. Odpowiednio tyle czasu zajęło autorowi zapoznanie się z rodowodem poszczególnych historii, przeczytanie wielu książek, w tym dużej ilości akademickich, i wreszcie podzielenie się wnioskami z czytelnikami. Posłowie na końcu książki zawiera listę źródeł, które wyjaśniają gdzie i kiedy poszczególne opowieści zostały wymyślone czy też zasłyszane. Całość wyszła bardzo zróżnicowanie : mamy tutaj znane nam z własnego podwórka opowieści o duchach, historie o statkach widmo, przerażające wydarzenia z amerykańskich bractw studenckich oraz wiele innych. Z pewnością każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, o czym wcześniej nie słyszał. Schwartz zasługuje na wiele pochwał za poświęcenie się folklorowi i dbałość o jakość. Choć książka ta jest niewielkiej objętości tak zdecydowanie działa na wyobraźnię bardziej niż jej opasłe konkurentki. Jej dodatkowym atutem są piękne, mroczne ilustracje Gammela, które sprawiają że dzieło to jest perełką w swoim gatunku. Już patrząc na te obrazy możemy się nieźle wystraszyć. 

Z pewnością "Więcej upiornych opowieści po zmroku" jest klasykiem w Stanach Zjednoczonych, książką przy której bały się pokolenia, inspiracją dla reżyserów programów telewizyjnych czy produkcji filmowych. W Polsce cykl ten nie zdobył jeszcze takiej popularności, a to ze względu na to iż oba tomy nadal są praktycznie nowością na rynku wydawniczym. Z mojej strony będę robić wszystko by rozreklamować dzieło Alvina Schwartza, gdyż moim zdaniem zdecydowanie na to zasługuje. Oczywiście wiem, że dziś praktycznie codziennie powstają nowe filmy, przerażające horrory, które wbijają czytelników w fotel kinowy. Producenci i reżyserzy prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych, oryginalnych scenariuszy. Schwartz za to postawił na coś innego, na powrót do korzeni, do folkloru i legend znanych nam z dzieciństwa. Zapewne wielu z was znajdzie w tej książce historie, którymi byli straszeni jako małe dzieci. To właśnie one wywołują we mnie największą nostalgię i za to chciałam autorowi wielce podziękować. 

Książka ta dedykowana jest nastoletnim czytelnikom, jedensto, dwunasto czy trzynastolatkom czy nawet starszym dzieciom, które jeszcze nie są gotowe na prawdziwy hardcorowy horror. Jest to w większości zbiór przerażających, wywołujących dreszczyk strachu i podniecenia opowiadań, przeplatanych historiami humorystycznymi, żartami a nawet frywolnymi piosenkami. To spuszczenie z tonu ma sprawić by czytelnik się wyluzował i zrozumiał, że strach ma tylko wielkie oczy. I nic więcej. Polecam.  

Tytuł :  "Więcej upiornych opowieści po zmroku"
Autor : Alvin Schwartz
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 01 sierpnia 2019
Liczba stron : 140
                                       Tytuł oryginału : Scary Stories to Tell in the Dark 



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




 
 
 
 
"Na szlaku szczęścia"  Anne Buist, Graeme Simsion

"Na szlaku szczęścia" Anne Buist, Graeme Simsion

Na samym wstępie muszę przyznać, że nie należę do osób zbytnio religijnych. Do Kościoła chodzę od czasu do czasu, z reguły czas ten wypada na pogrzeby i wesela, święta obchodzę bo taka jest tradycja i modlę się, troszkę wstyd się przyznać, jak przyjdzie trwoga. Dlatego też z początku obawiałam się książki, której akcja rozgrywa się na...jednym z najbardziej znanych szlaków pielgrzymkowych. Wiecie co mnie przekonało by dać tej powieści szansę? Logo Gorzkiej Czekolady. Jeszcze żadna książka z tej serii, czy to obyczajówka, kryminał czy nawet horror, mnie nie zawiodła. Muszę przyznać, że i tym razem osoby zajmujące się selekcją i wyborem książek do tłumaczenia z Gorzkiej Czekolady nie zawiodły mojego zaufania. Okazuje się, że w drogę po bezdrożach może się wybrać nawet największy grzesznik a literatura "pielgrzymkowa" niekoniecznie musi być religijna. 

Zoe, niespełniona artystka, przyleciała z Kalifornii. Martin, inżynier, pochodzi z Yorkshire. Oboje z różnych powodów trafiają do Cluny w środkowej Francji. Oboje próbują się rozliczyć z przykrymi przeżyciami, których doświadczyli w niedalekiej przeszłości. Chcąc zacząć nowy etap życia, ruszają osobno na szlak z Cluny do hiszpańskiego Santiago, śladami pielgrzymów, którzy od kilkuset lat przemierzają Drogę św. Jakuba.

Droga Świętego Jakuba to jeden z najpopularniejszych szlaków pielgrzymkowych, rozpoczynający się we Francji i mający swój koniec w Santiago w Hiszpanii. Co roku drogę tę przemierzają tysiące wiernych i turystów z całego świata. Pielgrzymkę może rozpocząć każdy z dowolnego miejsca na Ziemi. Co prawda mówią, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, jednak  Anne Buist, Graeme Simsion udowadniają nam, że jest inaczej...każdy szlak prędzej czy później skończy się w Santiago de Compostela. Muszę przyznać iż towarzysząc naszym niezwykle interesującym bohaterom, sporo się dowiedziałam o historii szlaków pielgrzymkowych i charakterze pielgrzymowania. Autorzy w ciekawy, obrazowy i niezwykle interesujący sposób przedstawili mi Francję i Hiszpanię od strony, która do tej pory była mi nieznana. Choć w swoim życiu sporo podróżowałam, tak nigdy nie trafiłam na szlak muszli Świętego Jakuba. Bowiem to właśnie przegrzebek jest symbolem Camino. Droga, którą przemierzają pielgrzymi nie posiada szczegółowych drogowskazów, map czy legend. By dojść do końca i się nie zgubić należy wypatrywać symbolu muszli ( po stronie francuskiej) lub też żółtych strzałek (po stronie hiszpańskiej). Często są one tak malutkie lub tak zakamuflowane, że bardzo trudno jest je dostrzec. Kolejną rzeczą, która mnie zdziwiła odnośnie Camino był fakt, że każdy podróżujący, by móc w pełni korzystać z przywilejów pielgrzyma, musi się zarejestrować. Jeśli nie mamy pozwolenia od odpowiednich władz, drzwi większości klasztorów, domów pielgrzyma oraz schronisk pozostaną dla nas zamknięte. Oczywiście jeśli stać nas na hotele to nie ma najmniejszego problemu, jednak kilkadziesiąt nocy w obleganych placówkach turystycznych może kosztować fortunę. Nasi bohaterowie fortuny nie mieli i musieli sobie radzić różnymi sposobami. Najpiękniejsze było to, że "na szlaku" można było spotkać ludzi, którzy potrafili się dzielić i pomagać. Pewnie nie raz wam się zdarzyło brać udział w jakimś dużym przedsięwzięciu, czy to w pracy czy może zawodach sportowych, gdzie by osiągnąć sukces , trzeba było działać jak jedna drużyna, jeden organizm. Właśnie takim czymś było dla mnie Camino w wydaniu autorów. Nie mieliśmy tutaj do czynienia ze zorganizowaną pielgrzymką, jednak po kilku tygodniach czy miesiącach wędrówki, poszczególni podróżujący zaczęli coraz bardziej od siebie zależeć. Pomagali sobie, wspierali się, uprawiali sex czy nosili na własnych plecach. Na pierwszy rzut oka "Na szlaku szczęścia" opowiada o losach jednostek tak naprawdę mamy tutaj do czynienia z mentalnością grupy. To jakie przygody stały się ich udziałem , przez co musieli przechodzić było niesamowite. Momentami chciało mi się płakać,  a kiedy indziej zataczałam się ze śmiechu. Wraz z naszymi bohaterami przekłuwałam igłą odciski, wypijałam cudze kieliszki wina i spałam w namiocie przy minusowej temperaturze. No i oczywiście szłam i szłam i szłam , bo nie da się ukryć że jest to jednak z najbardziej "drogowych" powieści drogi. 

Głównymi bohaterami "Drogi do szczęścia" są Zoe, niespełniona artystka ze Stanów Zjednoczonych oraz Martin inżynier z Anglii. Kobieta niedawno straciła męża, który zginął w wypadku samochodowym. Jednak czy na pewno? Okazuje się bowiem, że okoliczności jego śmierci są nieco bardziej skomplikowane. Zoe, zmęczona i zawiedziona odkryciem prawdy o swoim mężu, postanowiła odwiedzić swoją przyjaciółkę ze studiów mieszkającą na stałe we Francji. Gdy dojechała na miejsce , w jednym z okolicznych sklepików dowiedziała się o drodze Św. Jakuba. Choć nie należała do osób religijnych czy bogobojnych postanowiła wyruszyć w drogę. I to właśnie na szlaku spotkała Martina, który znalazł się we Francji by "wydobrzeć" po trudnym rozwodzie. Zainspirowany innym turystą mężczyzna postanawia wybrać się na pielgrzymkę by przetestować własnego projektu wózek pełen potrzebnego sprzętu. Od samego początku wiadomo, że pomiędzy tą dwójką coś iskrzy. Autorzy nie ukrywają, iż nasi bohaterowie czują do siebie miętę, jednak w przeciwieństwie do typowych powieści kobiecych czy romansów, tutaj sprawy są nieco bardziej skomplikowane. Oczywiście nic nie stało by na przeszkodzie zrobić z tej książki powieść romantyczną, jednak z pewnością by to ją zepsuło.  A tak mamy tutaj historię doświadczonych przez los ludzi, którzy już odebrali swoją życiową lekcję i nie rzucają się na główkę z pierwszego lepszego mostu...chociaż mogą, a często nawet i chcą. Książka ta pokazuje, że każda nasza decyzja ma swoje konsekwencje, że nie jest łatwo zapomnieć o przeszłości i zacząć nowy rozdział. Jednak pomimo tego faktu autorzy dają nam nadzieję na lepsze jutro. Jest to zdecydowanie powieść , która ma niezwykle optymistyczny i radosny wydźwięk. I właśnie to mi się w niej najbardziej podobało. Nie ma tutaj epickich momentów kulminacyjnych, wartkiej akcji czy szokujących odkryć, jest za to samo życie z jego cieniami i blaskami, coś co zna każdy z nas. 

Tak naprawdę jedyną rzeczą, która wam się może nie spodobać w tej książce jest powtarzalność, jednak wydawca nas na to przygotowuje. Od samego początku wiemy, że będziemy towarzyszyć naszym bohaterom na szlaku pielgrzymkowym. Przypuszczam, że nawet Ci którzy nigdy w życiu nie udali się na taką wędrówkę domyślają się, że jest to podróż raczej monotonna i wyczerpująca. Jeszcze jak dodamy do tego, że przez większość czasu nasi bohaterowie wędrują samotnie, to już w ogóle wyjdzie nam przepis na horror.Oczywiście żartuję. Owszem jest powtarzalnie jednak nas to nie nudzi. Od samego początku jesteśmy zżyci z naszymi bohaterami i udaje nam się współodczuwać to co przeżywają, a wierzcie mi jak bolą nogi, jesteście głodni i tęsknicie za normalnością, to ostatnie o czym myślicie to nuda.

 "Na szlaku szczęścia"to optymistyczna, zabawna a jednocześnie poruszająca i mądra książka, która zadowoli nawet najbardziej wymagających czytelników. Buist i Simsion opowiadają czytelnikowi o grupie zwykłych ludzi, borykających się ze zwykłymi problemami, którzy odkrywają, że często najlepsza rada pochodzi od nieznajomych, których perspektywa nie jest zabarwiona emocjami. Bardzo mnie ciszyło to, że autorzy nie postawili na "duchowy" aspekt podróży , który mógłby stać się zbyt ciężki do przyswojenia dla mniej religijnych czytelników. Jednym słowem jest to książka uniwersalna. Zdecydowanie polecam, chociażby na poprawę humoru. 



 Tytuł : "Na szlaku szczęścia"
 Autor :   Anne Buist, Graeme Simsion
Wydawnictwo : Media Rodzina
Data wydania : 28 października 2019
Liczba stron : 424
Tytuł oryginału : Two Steps Forward 



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 
https://mediarodzina.pl/index.php


 
Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger