"Klatka" Lilja Sigurdardóttir

"Klatka" Lilja Sigurdardóttir

     Kryminały czytam od zawsze. Zaczęło się od książek wspaniałej Agathy Christie i Artura Conana Doyla, potem (gdzieś w okolicach liceum) przerzuciłam się na nieco mocniejszą literaturę w stylu Alex Kava czy Jo Nesbo, a dziś sięgam po wszystko, byle było mocne, mroczne i krwawe. Lubię i kryminały proceduralne i takie, w których przeważa strona obyczajowa, lubię czytać o policjantach i dziennikarzach, patologach a nawet nauczycielach, którym na stare lata przyszło rozwiązać kryminalną zagadkę. Choć sama jeszcze bym siebie nie nazwała ekspertem , bo jak by nie patrzeć, nadal więcej przede mną niż za mną, to muszę przyznać iż nawet jako laik, zdążyłam zauważyć pewne szczególne przemiany, które się dokonały w tym gatunku. Dzisiejsze kryminały i thrillery, nie ważne czy zaliczy się je do nurtu noir czy też nie, dawno już wykroczyły poza pewną skalę obyczajową, która uznawana jest za normę społeczną. W ostatnich dziesięciu latach autorzy postawili na szokowanie, a często bulwersowanie czytelników, zaskakiwanie ich nie skomplikowaną fabułą lecz oryginalnymi, nieszablonowymi i poniekąd kontrowersyjnymi bohaterami. To właśnie oni stanowią o tym, czy książka wzbudzi nasze zainteresowanie czy też trafi na półkę z innymi nieudanymi eksperymentami. Tym razem Lilji Sigurdardóttir, udało się mnie kupić. I to nie tylko dzięki postaciom. "Klatka" jest doskonałym przykładem przemian, które dokonały się w literaturze kryminalnej a jednocześnie wyznacznikiem, w którym kierunku będzie ona podążać, gdyż myślę iż naśladowców znajdzie się wielu. 

Po wyjściu na wolność Agla robi wszystko, żeby nie trafić z powrotem za kratki. Jednak gdy grupa biznesmenów próbuje wplątać ją w oszustwo, które zakrawa na największe w historii, Agla i jej była nemezis Maria odkrywają, że stawka, jaką jest ich życie, rośnie z przerażającą prędkością.Sonja musi zmierzyć się z długoletnimi przeciwnikami, a baron narkotykowy Ingimar robi wszystko, aby chronić swoje przestępcze imperium. Śmiertelne zagrożenie dla Sonji i jej rodziny sprowadza ją z Londynu na Islandię, gdzie musi rozliczyć się ze swoimi przeciwnikami, jeśli chce pozostać przy życiu. 

Zacznę od  tego, że nie czytałam dwóch początkowych części cyklu Reykjavik Noir, jednak bardzo szybko będę musiała ten błąd nadrobić. "Klatkę" oczywiście da się czytać jako samodzielne dzieło, jednak zdecydowanie więcej przyjemności będziecie mieć, jeśli już wcześniej zapoznacie się z głównymi bohaterami (których jest sporo), ich przygodami, problemami i sprawami w które są zaangażowani. Lilja Sigurdardóttir napisała książkę, która nie jest zwykłym skandynawskim kryminałem, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Nie jest to kolejna lektura w stylu "zabili go i uciekł", czy też powieść w której grupa śledczych musi rozwiązać zagadkę morderstwa, porwania czy też innego przestępstwa. Na dobrą sprawę nie ma tutaj krwawej intrygi, trupów, wielkich pościgów czy szybkiej akcji. W pewnym momencie zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nadal mam do czynienia z kryminałem, czy też miksem gatunków, którego nie da się bliżej określić. Szczerze powiedziawszy to nie spodziewałam się, że deszczowa, wietrzna i zimna Islandia, może być idealną scenerią dla kryminału z silnym wątkiem ekonomicznym, już ten trup w ciemnym zaułku wydawał mi się bardziej prawdopodobny, w końcu ludzie w depresji, o którą nie trudno przy takiej pogodzie, człowiek robi różne rzeczy. Jednak autorka zdecydowała się postawić na przemysł, narkotyki oraz terroryzm, czyli rzeczy które raczej nie kojarzą się z tą wulkaniczną wyspą. I był to strzał w dziesiątkę. Nie każdy pewnie wie, iż Islandia należy do najbogatszych krajów świata a jej PKB to ponad 50 tysięcy dolarów na mieszkańca. By znaleźć się w światowej czołówce kraj ten wykorzystał swoje przewagi konkurencyjne. Aktywność wulkaniczna, która przez stulecia stanowiła śmiertelne zagrożenie, została zaprzęgnięta do produkcji energii elektrycznej i ogrzewania domów. Dzięki energii geotermalnej i elektrowniom wodnym Islandia ma najtańszą elektryczność w Europie i jedne z niższych cen prądu na świecie. Bazując na taniej energii rozwinęło się hutnictwo aluminium i serwerownie – przedsięwzięcia, gdzie głównym kosztem jest energia. Sprzedaż aluminium i produktów z tego metalu generuje ponad 4 mld USD rocznie, czyli ponad 40% islandzkiego eksportu, a wiadomo tam gdzie mamy do czynienia z wielkimi pieniędzmi zdarzają się również wielkie afery  i malwersacje finansowe. Na trop jednej z nich (Ci, którzy znają historię islandzkiego kryzysu z 2008 roku będą wiedzieli o czym mówię), nie do końca fikcyjnej, wpadła nasza autorka i postanowiła opisać ją w tej oto książce. Głównym tematem "Klatki" jest "znikające" aluminium. Zadanie dowiedzenia się co się staje z metalem po opuszczeniu huty, dostaje była prokurator, obecna redaktor naczelna portalu informacyjnego "Wiewiórka". Pomaga jej w tym osadzona w więzieniu tajemnicza Agla, banksterka i milionerka, którą dzieli zaledwie kilka tygodni od wyjścia na wolność. Dodatkowo mamy  parę wątków pobocznych, które wydają się być kontynuacją z poprzednich części. Spotkamy tutaj Antona, nastolatka który pragnie wraz z pomocą kolegi "walczyć" z islamskimi terrorystami i w tym celu konstruuje bombę z wykradzionego dynamitu. Kolejną postacią jest Sonja, baronessa narkotykowa, która boi się że ją wyrugują z interesu. Tych peryferyjnych wątków i postaci jest naprawdę dużo i muszę przyznać, iż niektóre z nich interesowały mnie bardziej niż temat główny. 

Jak napisałam we wstępie do mojej recenzji, książka ta może służyć za doskonały przykład na to, jak zmieniał się gatunek literatury kryminalnej. Spójrzcie proszę na powieści wspomnianej już Agathy Christie. Są to typowe historie detektywistyczne, z jednym trupem i garstką podejrzanych. Fabuła toczy się zazwyczaj w zamkniętych lokacjach, hotelach czy dworkach, a główni bohaterowie są dobrze wychowani, elokwentni i eleganccy. Właśnie tak się kiedyś pisało. Głównym zadaniem czytelnika nie miało być analizowanie profilów psychologicznych postaci lecz rozwiązanie zagadki, bazując na dostarczanych przez autorów wskazówkach i podpowiedziach. Kiedyś ktoś powiedział, że w "dzisiejszych czasach, wszystko zostało już napisane". W myśl tego cytatu, współcześni twórcy mają nie lada orzech do zgryzienia. Wymyślenie czegoś oryginalnego i "nowego", jest zadaniem arcytrudnym, dlatego się nie dziwię że od jakiegoś czasu wszystkie chwyty są dozwolone. Byle tylko zainteresować i utrzymać czytelników autorzy kreują coraz barwniejsze, coraz bardziej kontrowersyjne postaci o jakich literatura jeszcze nie słyszała. To co kiedyś było tematem tabu, dziś stoi na porządku dziennym. Agatha Christie nie miała pojęcia czym jest LGBTQ, dziś bez wzmianki o mniejszościach i bez umieszczenia ich w fabule bądź scenariuszu filmowym, twórca nie ma prawa zaistnieć. Lilja Sigurdardóttir stworzyła bohaterów, którzy byli dla mnie czymś nowym. Po raz pierwszy postacią wiodącą była przedstawicielka mniejszości seksualnej, lesbijka Agla. Kolejną z ciekawych sylwetek był ojciec Antona (wybaczcie, że nie przypomnę sobie jego imienia, ale islandzkie nazwy są bardzo trudne do zapamiętania) , mężczyzna który regularnie korzystał z usług wyrafinowanej prostytutki, która go biła, poniżała i wyzywała od nędznych robaków. Spotkamy tutaj również dziennikarza- szaleńca, wierzącego w New World Order, lesbijkę-narkomankę, młodocianego-terrorystę oraz bankiera-milionera, którego główną rozrywką są szalone imprezy w Paryżu. Jak widzicie, żadna z tych osób nie wygląda na typowego Islandczyka. Nie noszą wełnianych, rybackich swetrów, nie jedzą śledzi w czekoladzie i nie narzekają na wiatr, który nigdy nie przestaje wiać. Tak naprawdę gdyby nie nazwy własne to w życiu bym się nie domyśliła, że akcja tej powieści toczy się akurat na tej pozbawionej drzew wyspie. Autorka praktycznie nie używa opisów, nie stara się wprowadzić czytelników w mroźny klimat, nie stwarza typowej dla kryminałów mrocznej atmosfery. "Klatka" bardziej przypomina prawnicze historie Johna Grishama niż twórczość mistrzów kryminałów. 

Ważnym wątkiem, który poruszony jest w tej książce, jest Islam i związany z nim terroryzm. W 2013 roku w Reykjaviku  powstał pierwszy w Islandii meczet. Środowiska islamskie starały się o pozwolenie na budowę przez prawie trzynaście lat. Jednak pomimo faktu, iż wierni nareszcie mają się gdzie modlić, inne prawa o jakie walczyli (noszenie burki, szariat, obrzezanie) nadal pozostają w sferze marzeń. Islandczycy, których jest zaledwie 300 000, są narodem świeckim, demokratycznym i wierzącym w wolność człowieka i wszelkie możliwe prawa obywatelskie. Tamtejsi politycy nie boją się w ostrych słowach wyrażać swojego zdania na temat muzułmanów i związanych z ich religią zagrożeń. Krzyczą z mównic o złym traktowaniu kobiet, okaleczaniu dzieci oraz próbach wyrugowania, za pomocą przemocy, innych religii i choć na papierze ponad 70 procent społeczeństwa, nie ma nic przeciwko przybyszom z Azji, to tak naprawdę nadal są traktowani jak obcy. Te nastroje braku zaufania, podejrzliwości a nawet strachu, są wyczuwalne w tej powieści. Jeden z głównych bohaterów nawet szykuje zamach terrorystyczny, którego głównym celem jest odstraszenie muzułmanów i sprawienie by wrócili do "domu". 

Muszę przyznać, iż spodziewałam się że "Klatka" będzie zupełnie w innym stylu. Termin "Noir" kojarzył mi się z czymś mocnym, przerażającym, brudnym i szokującym. Tutaj nic takiego nie było. Myślę, że założeniem autorki było stworzenie kontrowersyjnych postaci, które samymi sobą pociągną fabułę do przodu, jednak żyjemy w czasach, gdzie parady równości, tęcze i husarskie skrzydła na barkach transwestytów, nikogo już nie zdziwią. Wydaje mi się, że próba zniesmaczenia czytelnika nie była potrzebna gdyż fabuła tego kryminału dałaby radę się obronić nawet bez oryginalnych, "kolorowych" bohaterów na kolejne litery alfabetu. Mało tego "Klatka" okazała się tak dobra i wciągająca, że postanowiłam sięgnąć po poprzednie części tego cyklu, co zdarza mi się bardzo rzadko, w końcu lepiej iść do przodu niż się cofać. Wam polecam zacząć od początku, myślę że nie będziecie zawiedzeni. 


Tytuł : "Klatka"
Autor : Lilja Sigurdardóttir 
Wydawnictwo : Kobiece
Data wydania : 14 sierpnia 2019
Tytuł oryginału : Búrið



Ten oraz wiele innych interesujących kryminałów znajdziecie na półce księgarni internetowej :
https://www.taniaksiazka.pl/
 

"Zaufaj jej" Jessica Vallance

"Zaufaj jej" Jessica Vallance

     Jak dobrze wiecie jestem fanką thrillerów psychologicznych. Uważam iż jest to gatunek, który ma niewyczerpany potencjał. Pewnie dlatego tak wielu początkujących autorów decyduje się na napisanie powieści właśnie tego rodzaju. Wystarczy mieć gotowy szkielet, zachęcający zwrot akcji i mamy przepis na udaną książkę. A zaskoczyć czytelnika jest wbrew pozorom bardzo łatwo. Jessice  Vallance udało z pewnością udało się zdobyć serca wielu fanów książek, i  ja do nich należę. Choć książka ta nie doczekała się  samych pięciogwiazdkowych opinii na Goodreads  tak moim zdaniem jak na debiut literacki wyszło bardzo dobrze. Fabuła jest oryginalna, bohaterowie niewiarygodni (co w tym przypadku jest zdecydowanym plusem) A jeśli dodamy do tego głównego bohatera, który "przespał" wszystkie najważniejsze wydarzenia (nie potraktujcie mnie teraz jak osoby cierpiącej na nieuleczalną znieczulice) to wyjdzie nam powieść od której wprost nie można się oderwać. Dlatego jeśli macie zaplanowane poświąteczne porządku lub jakiekolwiek inne absorbujące  zajęcia to odłóżcie to na później, bowiem raz sięgając po powieść Vallance,  z pewnością nie będziecie chcieli się z nią rozstać, dopóki nie wybrzmieje ostatni akord zakończenia.

Charlotte uwielbia sprawiać ludziom przyjemność i zawsze chce dla wszystkich jak najlepiej. Kiedy któregoś wieczoru znajduje na ulicy nieprzytomnego mężczyznę, bez chwili wahania spieszy mu z pomocą. Wkrótce poznaje jego kochającą rodzinę i zauważa, że jest im potrzebna. Rodzice Luke’a przyjmują ją z otwartymi ramionami, podczas gdy jego siostra - wprost przeciwnie. Rebecca wyraźnie nie przepada za Charlotte i nie ma do niej za grosz zaufania.
Im więcej czasu Charlotte spędza w towarzystwie Rebecci, tym bardziej utwierdza się w przekonaniu, że siostra Luke’a coś ukrywa, a jeśli chce ochronić ich rodzinę - i siebie - musi zrobić wszystko, by poznać prawdę. 

Drodzy czytelnicy i obserwatorzy mojego bloga, na wstępie chciałam bardzo was przeprosić za to, że w ostatnim czasie recenzje zamieszczane są z mniejsza częstotliwością. Dzieje się tak dlatego, ponieważ jako osoba zatrudniona w handlu, tuż przed świętami mam prawdziwy kawał pracy i często nie mam czasu na zjedzenie obiadu A co dopiero przeczytanie kilkuset stronicowej  książki . Kiedy na przerwie w pracy otworzyłam "Zaufaj jej" chcąc przeczytać kilka pierwszych stron, tak dopiero telefon od szefa sprawił, że schowałam  książkę   z powrotem do torby. To również owa powieść jest powodem dla którego na wczorajszym wigilijnym stole zabrakło pierogów.  Zamiast lepić wolałam przerzucać strony, zdecydowanie mniej wyczerpujące A o wiele bardziej interesujące zajecie.
Głównymi bohaterkami naszej powieści są dwie zupełnie od siebie różne kobiety, wywodzące się z odmiennych środowisk, posiadające inne osobowości, plany i marzenia. Jest jednak jedna rzecz, która je łączy ,  obu wbrew temu co sugeruje tytuł książki, nie można zaufać. A może tych rzeczy jest więcej? Może pomimo podobnych różnic Charlotte i Rebecca  są niczym przyrodnie  siostry,  wyrachowane  , narcystyczne manipulantki, które troszczą się tylko o siebie?
Z pewnością fabuła tej powieści oparta jest na kontraście pomiędzy tymi dwoma kobietami. Kiedy przyjrzymy się bliżej pierwszej z nich, Charlotte, to dostrzeżemy nieprzystosowaną do życia, zabiegającą o względy innych, nieodpowiedzialną dziewczynę, której życie zarówno osobiste jak i zawodowe, jest nietrwałe i pasujące bardziej do studentki pierwszego roku studiów niż dojrzałej kobiety. Charlotte wychowana została w rodzinie pozbawionej miłości, jako nastolatka zamieszkała z ciotką jednak ze względów osobistych zmuszona była opuścić swoje rodzinne miasto i zamieszkać w Brighton, gdzie rozpoczęła nowe życie. To właśnie tutaj poznała nowe koleżanki, nowych współpracowników i nową "rodzinę" dla której byłaby w stanie zrobić wszystko. Charlotte jest jedną z tych osób, które wezmą na siebie kredyt, byle tylko spłacić długi. Miałam kiedyś w klasie koleżankę, która za pieniądze otrzymane na swoje urodziny kupowała prezenty wszystkim dzieciom w klasie. Tak bardzo chciała być lubiana i akceptowana, że wprost płaciła za tę przyjaźń prawdziwą walutą. Właśnie taka jest jedna z naszych głównych bohaterek. Na początku wydaje nam się, że to prawdziwa altruistyczna dusza jednak już po chwili zauważamy, że pozory mylą, a Charlotte nie jest tym za kogo się podaje.  
Drugą z naszych bohaterek jest Rebecca. Również i ona ma problemy z przystosowaniem i kontaktami z innymi ludźmi. Osoby takie jak ona najczęściej nazywamy wyrachowanymi. Becky jest urodzoną manipulantką. Potrafi wytrzymać (i udawać miłość) w związku, tylko dlatego że przynosi jej korzyści zawodowe. Odsunęła się od swoich rodziców bo jej nie pasowali, a brata traktowała jako wspólnika w zbrodni. Do której zresztą doszło, jednak nie będę zdradzać szczegółów. Od samego początku to właśnie ta bohaterka wzbudza naszą antypatię. Jest nieczuła (nie chce odwiedzać swojego brata w szpitalu), nie szanuje rodziców, jest przebiegłą karierowiczką, która liczy na szybkie zdobycie fortuny. Jednak jaka by Rebecca nie była pod koniec książki, nasze zdanie o niej się zmienia. Muszę przyznać, że w pewnym momencie poczułam do niej sympatię, a to jak potoczyły się jej losy wywołało moje wzburzenie. Był to jeden z lepszych twistów fabularnych z jakimi się spotkałam. 

Fabuła "Zaufaj jej" osnuta jest wokół pewnego smutnego wydarzenia, którym było pobicie młodego mężczyzny, wracającego z randki do domu. To właśnie Charlotte znalazła Luka i odruchowo zadzwoniła po pogotowie. Potem wydarzenia potoczyły się w lawinowym tempie. Nasza bohaterka skłamała, że jest nową dziewczyną poszkodowanego i tym samym jej pobyt w szpitalu stał się zasadny. To właśnie tam poznała rodziców chłopaka i od razu zapałała do nich sympatią. Gładko przeszła od jednego kłamstwa do drugiego wymyślając całą historię ich znajomości. Z każdym dniem było jej coraz trudniej się wykręcić, jednak jedno zdarzenia działało na jej korzyść, fakt że Luka był w śpiączce i nic nie świadczyło o tym, by kiedykolwiek miał odzyskać świadomość. 
Ludzki mózg jest fascynującym i do tej pory nie zbadanym do końca narządem. Co prawda wiemy jak działają i za co odpowiadają poszczególne jego części, jednak w przypadku kiedy dozna urazu, lekarze nie są w stanie przewidzieć tego konsekwencji. Zdarzają się cudowne przypadku uzdrowień, przebudzeń z komy i powrotu do pełnej sprawności, jednak w szpitalach na całym świecie trzymani są również ludzie, którzy wegetują niczym warzywa na metalowych łóżkach, utrzymywani przy życiu za pomocą doprowadzających tlen i pokarm ludzi. Książka ta zajmuje się tym problemem. Pokazuje jak strasznym wydarzeniem dla rodziny jest uraz mózgu i śpiączka kogoś bliskiego. Wyobraźcie sobie, że jednego dnia jecie kolację z bratem, a drugiego odwiedzacie go w szpitalu. Z dnia na dzień obserwujecie jak chudnie na twarzy, jak coraz bardziej stapia się z prześcieradłem. Nie rusza się, nie reaguje, nie otwiera oczu. Wtedy czujecie się jak by opuścił was Bóg, jak by wasze prośby trafiały w ścianę. I w końcu nadchodzi taki moment kiedy trzeba podjąć decyzję, za kogoś, za całą rodzinę. Vallance pokazuje nam jak wygląda cały ten proces, z czym musi zmierzyć się rodzina. Przedstawia nam wiele punktów widzenia, wiele zdań, z których każde jest prawdziwe. 

Jessica Vallace napisała powieść, która może nie jest idealna jednak jak na debiut literacki zdecydowanie trzyma poziom. Fabuła powieści toczy się raczej powolnym tempem, jednak wraz z jej rozwojem pojawiają się coraz to nowe osoby, coraz to nowe wątki, które sprawiają że całość zaczyna pęcznieć i grozić wybuchem. Czytelnik wie, że odpowiedzi na swoje pytania znajdują się w przeszłości naszych głównych bohaterek, gdyż to właśnie ona je ukształtowała i stworzyła takimi, jakimi są w dorosłym życiu. Na jaw wychodzą małe i wielkie sekrety, wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat i informacje, które mogą zmienić życie wielu ludzi. Jedynym co poniekąd mnie irytowało był fakt, że autorka nie pozostawiła nam zbyt dużo pola do namysłu. Zbyt szybko podawała odpowiedzi na pojawiające się pytania. Tam znalazł się list, tu świadek, aż w końcu wszystko stało się jasne i oczywiste. Zakończenie choć dobre nie było dla mnie zaskoczeniem, jednak nadal było zadowalające. A co najważniejsze daje nadzieję na kontynuację. 

"Zaufaj jej" to dobry thriller, który prawdopodobnie podsumuje mój czytelniczy rok 2019. Cieszę się, że to właśnie na tę książkę trafiłam jako ostatnią, gdyż liczę na to, że jak coś starego się dobrze skończy to to szczęście przejdzie dalej. Na nowy rok. A właśnie takich powieści sobie życzę : ciekawych, oryginalnych, wciągających i odrobinę przerażających. 

Tytuł : "Zaufaj jej"
Autor : Jessica Vallance
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 10 października 2019
Liczba stron : 416
Tytuł oryginału : Trust Her


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
 


https://www.proszynski.pl/

 
A dostępna jest w salonach lub sklepie internetowym sieci :  

https://www.empik.com/zbyt-blisko-daniels-natalie,p1227335289,ksiazka-p
 

"Dzieciństwo w pasiakach" Bogdan Bartnikowski

"Dzieciństwo w pasiakach" Bogdan Bartnikowski

     Zdaję sobie sprawę, że literatura obozowa nie powinna być oceniana w żadnych kategoriach. Są to bowiem wspomnienia, opowieści i związane z nimi emocje, które dla autora będą całym życiem a dla czytelnika jedynie historią. Nie ma co się oszukiwać, pokolenia powojenne nigdy nie zrozumieją przez jakie piekło musieli przejść ich ojcowie, by odzyskać wolność. Nie będą wiedzieli jak to jest być trzymanym w baraku, za którego ścianą w komorze gazowej umiera sąsiad, kolega z pracy czy nawet matka. Ci, którzy nigdy nie zaznali głodu, nie poczują ulgi na widok spleśniałego chleba a Ci, którym nigdy nie było zimno nie ucieszą się z połatanego płaszcza. Literatura obozowa nie musi być kwiecista, ambitna czy nawet poprawna gramatycznie. Ma za to wzbudzać emocje i przypominać o, wcale nie tak dawnych czasach, kiedy życie ludzkie było warte mniej niż kula od karabinu. Bogdanowi Bartnikowskiemu udało się przeżyć, jednak to czego doświadczył już na zawsze z nim pozostało, sprawiając że do końca życia nie zazna spokoju a obrazy z Auschwitz-Birkenau będą go prześladować aż do śmierci. Jeśli jedyną formą wyzwolenia się od tej tortury jest przelanie jej na papier, to ja chętnie przejmę część tego ciężaru, jako obywatel, jako Polka, jako człowiek. 

Zacząłem więc spisywać wspomnienia moje, moich koleżanek i kolegów. Z nadzieją, że jak je napiszę, to one ode mnie odejdą. Niestety, tak się nie stało....
Bogdan Bartnikowski miał 12 lat, kiedy w nocy z 11 na 12 sierpnia 1944 roku znalazł się z mamą na rampie KL Auschwitz-Birkenau. Jego opowieść to jedno z najbardziej poruszających świadectw dziecięcej wrażliwości wobec piekła obozowej rzeczywistości.
Wydanie zawiera dotychczas niepublikowany tekst "Chór w Birkenau". 

Bogdan Bartnikowski, dziś emerytowany dziennikarz, działacz Związku Literatów Polskich i Związku Powstańców Warszawskich, ma za sobą ciężkie dzieciństwo, pełne tragicznych doświadczeń. Urodził się na warszawskiej Ochocie i zapewne tak jak większość młodych chłopców uwielbiał bawić się na podwórku w wojnę. Do czasu...aż ta po niego nie przyszła. Kiedy miał 12 lat, w nocy z 11 na 12 sierpnia 1944 roku, wraz z matką został wypędzony z domu i zaprowadzony do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd, pociągiem towarowym, obywatele Warszawy, zostali wywiezieni do Auschwitz-Birkenau. To właśnie w jednym z bydlęcych wagonów, rozpoczyna się książka "Dzieciństwo w pasiakach". Na samym początku czujemy ścisk i smród niemytych ciał. Ktoś płacze, ktoś inny rozpaczliwie się śmieje. Gdzieś w rogu dziewczyna oddaje mocz, inna prosi o odrobinę wody. Mijają długie godziny, coraz bardziej brakuje miejsca, powietrza. Nie ma gdzie się położyć, wyprostować nóg, nie ma jedzenia, ciepłych ubrań, zabawek dla płaczących dzieci. Jednak najgorsze jest to, że nie wiadomo dokąd się zmierza. W wagonie jest kolejarz, który rozróżnia mijane stacje, na każdym rozstaju modli się by maszyna pojechała w dobrą stronę, nieco dalej od obozu śmierci, bo to że one istnieją to nie tylko plotki, to najświętsza prawda. Jednak tym razem szczęścia zabrakło, pociąg zjechał w prawo, wprost do piekła. 
Ci, którzy zwiedzali Auschwitz-Birkenau zapewne wiedzą jak wyglądała procedura przyjmowania nowych więźniów. Przybywające z różnych zakątków kraju pociągi wjeżdżały na jedną z ramp kolejowych, gdzie zmęczeni podróżą ludzi czekali, często godzinami, na rejestrację. Wraz z obozowymi pasiakami, dostawali wytatuowany na ciele numer. Potem wojskowe ciężarówki wiozły więźniów do odpowiednich bloków : męskich, kobiecych, dziecięcych. Jak akurat nie było żadnego wolnego pojazdu to musieli iść na piechotę. Bogdan Bartnikowski ze względu na młody wiek został umieszczony najpierw w obozie kobiecym, w którym znajdowała się jego matka. Szybko jednak został przeniesiony do sektora B11a obozu męskiego, gdzie byli więzieni chłopcy z Warszawy. Często zdarzało się tak, że za kratami oddzielającymi oba obozy, widział swoją rodzicielkę, która z dnia na dzień marniała w oczach. Myślę, że właśnie to, doświadczenie upadku własnych rodziców, którzy stracili nie tylko wszystko co posiadali lecz również własną godność, było najgorszym  jakie mogło spotkać małego chłopca. Pomyślcie sobie o swoich najbliższych : mamie i tacie, ludzi którzy są jednymi z najważniejszych odnośników i wzorów do naśladowania w waszym życiu. Tata to ten odważny, inteligentny, silny i nieposkromiony, który zawsze obroni, da lanie jak się należy a w nagrodę zabierze na ryby. Mama to opiekunka ogniska domowego, która ułagodzi krzyczącego ojca, naklei plaster, przytuli i pocieszy. To ciepła kobieta z wiecznym uśmiechem na twarzy, która nigdy się nie poddaje i zna remedium na wszystko. Oczywiście obraz jaki wam przedstawiam jest nieco wyidealizowany jednak zapewne zdecydowana większość z was, traktuje swoich rodziców jako instancje "wyższe", które należy darzyć szacunkiem. Teraz postawcie się w sytuacji, kiedy jesteście świadkami kiedy "domowi bogowie" mieszani są z błotem, pozbawiani czci i szacunku, kopani, bici, wyszydzani, głodzeni. I to wszystko odbywa się na waszych oczach jednak nic nie możecie zrobić. Od waszych najbliższych dzieli was bowiem drut wysokiego napięcia, który na waszych oczach "usmażył" już małą cygankę. Tak...jej widok też pozostanie z wami do końca życia. 

Większość z historii, o których przeczytacie w tej książce, zapewne już znacie czy to z lekcji historii, filmów dokumentalnych czy też innych publikacji. Jest to po prostu kolejne, jednak nie mniej ważne świadectwo, uczestnika wydarzeń, które nigdy nie powinny były się wydarzyć. Tym co książkę tę wyróżnia na tle innych, jest to, że w przeważającej części została opowiedziana z punktu widzenia małego chłopca, który po raz pierwszy w sowim życiu styka się z ludzkich okrucieństwem, w swojej najwyższej formie. Bogdan Bartnikowski, oraz jego koledzy z obozu, mogą powiedzieć że widzieli już w swoim życiu wszystko. Najbardziej mną wstrząsnęła historia małych cyganów, znajdujących się w obozie, którzy wiedzieli że od trafienia do komory gazowej, dzielą ich godziny . Chłopiec chcąc ocalić swoją siostrę, wykopał pod ogrodzeniem dół przez który chciał przecisnąć małą, by zdołała uciec do bloku, w którym mieszkał Bogdan. Kiedy dziewczyna była już prawie po drugiej stronie, przez ogrodzenie poleciał prąd. Dziecko zginęło na miejscu, została z niej jedynie kupka niespalonych kości. Takich historii o Auschwitz usłyszycie wiele : rozstrzelani ludzi, roztrzaskane dziecięce czaszki, więźniowie umierający z zimna, głodu i wyczerpania, jednak za każdym razem jak czytam kolejną, to czują się podle. Czuję niedowierzanie, wstręt, zdziwienie i nienawiść. Do głowy przychodzą mi retoryczne pytania : jak to się mogło wydarzyć, czemu Bóg na to pozwolił, czemu reszta Europy nie reagowała, czemu nikt za to nie zapłacił. Oczywiście daleka jestem od martyrologii, jednak posiadam współczujące i empatyczne serce i wiem, że za całe to cierpienie nie zaznano odkupienia. Nieprawdę mówią Ci, co twierdzą że w naturze panuje harmonii czy karma wraca. A może to wyjątki potwierdzają regułę?

"Dzieciństwo w pasiakach" jest zbiorem opowiadań, które na polskim rynku wydawniczym ukazały się już parokrotnie. Wielce znaczące tytuły jak "Królik", "Żyd", "Spotkanie z matką" czy "Obozowa szopka", pozwalają się czytelnikowi domyślić o czym będzie mowa. Pojawia się tutaj doktor Mengele i jego eksperymenty na dzieciach oraz inni "lekarze" jak Haagen, Rose i Schelling , którzy wstrzykiwali więźniom zarazki lub też wystawiali ich na ukąszenia zarażonych komarów. Jedna z opowiadań przedstawia historię Stefki, którą wraz z grupą innych kobiet wybrano do wzięcia udziału w medycznym eksperymencie. Kobietę codziennie zarażano wirusem tyfusu i obserwowano jej reakcję na podawane leki. Większość z ofiar zmarło już po paru dniach. Stefce, dzięki pomocy blokowej, udało się uciec do innej części obozu. Musiała zmienić imię i tożsamość by nie zostać odnalezioną, by przeżyć. 
Auschwitz, zresztą słusznie, kojarzy nam się z piekłem. Jednak musimy pamiętać, że niektórym udało się przeżyć cały okres uwięzienia, i przez te parę lat więzienna prycza była ich domem. Przetrzymywani starali się podtrzymać swoje tradycje i obyczaje, szczególnie związane z religią. Organizowano święta, wystawiano szopki, kolędowano, byle tylko poczuć namiastkę dawnego życia. Dawno temu, jeszcze na studiach, przeprowadziłam wywiad z jedną z więźniarek, która wraz z koleżankami założyła radio obozowe. Takich inicjatyw było więcej i były one niczym światełko w tunelu, które dawało nadzieję na przetrwanie. 

"Dzieciństwo w pasiakach" to książka jakich wiele, jednak nigdy nie przestaniemy sięgać po kolejne. Dzisiejsze pokolenie musi się samobiczować, przypominać sobie historię, aby już nigdy się ona nie powtórzyła. Powiem po raz kolejny, Bogdanowi Bartnikowskiemu udało się przeżyć wojnę, skończyć szkołę, uzyskać dobry zawód i wieść życie w wolnym kraju. Setki tysięcy innych więźniów nie miały tego szczęścia. Każda książka obozowa to swoisty memoriał ku ich pamięci, hołd ku ich czci i pomnik poświęcenia. Koniecznie i wy wznieście swoje serca i spuśćcie głowy na minutę ciszy. Tak po prostu trzeba. 

Tytuł : "Dzieciństwo w pasiakach"
Autor : Bogdan Bartnikowski
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data tego wydania : 15 października 2019
 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
 


https://www.proszynski.pl/
 
 
A dostępna jest w salonach lub sklepie internetowym sieci :  
 
https://www.empik.com/zbyt-blisko-daniels-natalie,p1227335289,ksiazka-p
 
"Znikająca ziema" Julia Phillips

"Znikająca ziema" Julia Phillips

     Kilkanaście lat temu oglądałam rewelacyjny film pod tytułem "Amores perros ". Głównym motywem tej produkcji, wokół którego skupiona była cała fabuła, był pewien wypadek samochodowy, który już na zawsze połączył  ze sobą losy kilku bohaterów. Podobnie jak w tej hollywoodzkiej  produkcji, tak i tutaj, mamy do czynienia z równie ważnym, tragicznym wydarzeniem, które miało wpływ na życie i los wielu ludzi . Wydarzeniem tym było porwanie dwóch małych dziewczynek wracających z plaży. Choć na świecie codziennie giną setki dzieci, tak na dobra sprawę nigdy nie zastanawiałam się jaki ma to wpływ na społeczeństwo i jakie ta tragedia zatacza szerokie kręgi. Wyobraźcie sobie kamień rzucony z wysokości do wody. Jak zetknie  się z tafla to na jej powierzchni powstają rozszerzające się kręgi.  Właśnie na takim schemacie zbudowana jest niniejsza powieśc. Czytelnik wprost z epicentrum wydarzeń, którym jest uprowadzenie małych bohaterek, wybiera się w podróż na peryferia fabularne gdzie poznaje cała społeczność,  która pośrednio lub bezpośrednio została doświadczona przez to tragiczne wydarzenie . Autorka opowiada historię która jest czymś więcej niż opowieścią o zaginionych dziewczynkach.  To książka o Rosji, stosunkach społecznych, homofobii, przemocy i niesprawiedliwosci , która dotyka ludzi , a w szczególności kobiety, każdego dnia.

Pewnego sierpniowego popołudnia w zatoce na półwyspie Kamczatka znikają bez śladu dwie siostry, ośmioletnia Sonia i jedenastoletnia Aliona. Mijają tygodnie, potem miesiące, a policyjne śledztwo utyka w martwym punkcie. Zaginięcie dziewczynek odbija się szerokim echem wśród lokalnej społeczności, a strach i poczucie utraty są szczególnie dojmujące dla kobiet.

Muszę przyznać iż jeszcze nigdy nie czytałam książki której fabuła rozgrywa się na Kamczatce. Zwiedziłam praktycznie cala Skandynawię, Szetlandy a nawet Islandię  czy Grenlandie jednak do tej pory ta odizolowana od świata część lądu pozostawała dla mnie tajemnica. Jedyne ci kojarzyło  mi się z tym niedostępnym regionem to sezonowa oferta strzelania do krów z Bazuki,  a której słyszałam przy okazji czytania któregoś z artykułów na temat rosyjskich mitów i absurdów. Kamczatka, jaką pokazała mi autorka, okazała się miejscem mrocznym, surowym, pozbawionym słońca. Pozbawionym nadziei. Choć akcja powieści toczy się w czasach nam współczesnych, to czytając miałam ciągłe poczucie przesunięcia w czasie, powrotu do przeszłości. Sama mieszka w mieście, którego aglomeracją czy nawet metropolią nikt by nie nazwał, jednak na każdym kroku czuję, że żyję w XXI wieku. Na ulicach wszędzie widać telefony komórkowe, zewsząd atakują nas komunikaty z social mediów, budynki wybuchają kolorami reklam a rynek usług rozrasta się z dnia na dzień robią z nas społeczeństwo coraz bardziej konsumpcyjne. Kamczatka i jej największe miasto, Pietropawłowska, stanęły w miejscu. Pomimo obalenia komunizmu, wprowadzenia "demokracji", postępu technologicznego i rozluźnienia społecznego, jest tutaj praktycznie tak samo jak za czasów naszych babć. Obywatele tego surowego regionu są doskonałym przykładem na to, że ludzi się nie da tak łatwo zmienić, że tradycja i obyczaje są trudne do wyrugowania, a czasem wręcz niemożliwe. Autorka, która spędziła dwa długie lata na półwyspie Kamczackim, zbudowała swoją powieść na zasadzie kontrastów, które się niezmiennie przenikają. Z jednej strony mamy tutaj atmosferę wielkiego kilkutysięcznego, nowoczesnego i pełnego "białych" Rosjan, miasta a z drugiej mroźną, skutą lodem i zapomnianą przez Boga i świat prowincję, gdzie nadal żyje rdzenna ludność. To właśnie tereny gdzie przeważają Czukcze, Ewenowie, Koriacy i Itelmeni, którzy od wieków trudnią się hodowlą, rybołówstwem czy uprawą roli. Czytając tę książkę miałam okazję poznać realia Kamczatki, które są ściśle związane z porami roku. Kiedy kończy się szkoła a zaczynają wakacje, całe rodziny rdzennych mieszkańców zaczynają wędrować. Prowadzą swoje stada na dalekie łąki, codziennie przemierzając dziesiątki kilometrów. Wiele miesięcy żyją w drodze, często jedzą korzonki, śpią pod gołym niebem, nie myją się. Dla współczesnych nastolatków zapewne jest to nie do wyobrażenia. Na Kamczackiej tundrze nie ma zasięgu, telefonów, mediów społecznościowych czy McDonalda. Jest step, droga, wiatr i pustkowia. Kamczatka to miejsce gdzie bardzo ciężko się dostać. Od północy jej granic strzegą góry, południe wschód i zachód oblewają morza. Na samym półwyspie jest zaledwie 300 kilometrów dróg, nie ma kolei a większość transportu odbywa się przy pomocy wojskowych śmigłowców. Muszę przyznać, że bardzo ciężko było mi to sobie wyobrazić. 

Z początku myślałam, że "Znikająca ziemia"będzie typową powieścią kryminalno-obyczajową, skupioną wokół tematu porwanych dziewczynek. Michaelangelo Antonini, znany włoski reżyser, w 1960 roku nakręcił film "Przygoda". W obrazie tym grupa młodych i bogatych Rzymian wybiera się łodzią na bezludną, wulkaniczną wyspę niedaleko Sycylii. Młoda kobieta o imieniu Anna oddala się od grupy i znika bez śladu. Szukając jej, chłopak Anny i jej najlepsza przyjaciółka zakochują się i zaczynają romans. Frustrujące jest to, że Antonioni nigdy nie ujawnia, co się stało z Anną. Z tego powodu i powolnych, pustych scen filmu L’Avventura była wyśmiewana podczas premiery na festiwalu filmowym w Cannes w 1960 roku. Pomimo niepochlebnych opinii recenzentów, widzowie film pokochali, wręcz nazwali arcydziełem. Uświadomili sobie, że nie chodzi o to, co stało się z Anną, ale o to, jak jej zniknięcie wpłynęło na najbliższych rodziny, jej przyjaciół a nawet społeczność, z której się wywodziła. Byłą to również błyskotliwa analiza włoskiego społeczeństwa przepełnionego strachem, w którym ludzie to niewiele więcej niż zwierzęta, zdolne do najbardziej brutalnej przemocy psychicznej i seksualnej. Coś podobnego dzieje się w wyjątkowej debiutanckiej powieści Julii Phillips „Znikająca Ziemia”. Na samym początku znikają dwie małe dziewczynki.
Przez kilka pierwszych rozdziałów czytelnik odnosi wrażenie, że dziewczyny nigdy nie zostaną odnalezione. W końcu, jak mówi później ich matka, "zaginione dzieci nie wracają. Brakujące dziewczyny to martwe dziewczyny". Phillips zamiast skupić się na odnalezieniu ośmioletniej Sofii i jedenastoletniej Aliony, wycofuje się do pozornie nieistotnych postaci kobiecych, przechodząc od jednej do drugiej, jeden rozdział na każdy miesiąc, przez rok czasu po zaginięciu sióstr. Widzimy jak zniknięcie sióstr "niszczy" przyjaźń pomiędzy innymi nastolatkami, które zmuszone przez rodziców do pozostania w domu, nie mogą dłużej utrzymywać kontaktów. Inna historia opowiada o losach młodej studentki, która jest codziennie kontrolowana przez swojego zaborczego chłopaka. Każdego wieczoru musi się meldować przez telefon z własnego mieszkania. Porwanie dwóch dziewczynek sprawiło, że ludzie zaczęli być wobec siebie nieufni, więzi społeczne zaczęły się rozluźniać. Wraz z upływem czasu winą za tragedię obarczona została samotna matka dziewczynek, która nie potrafiła ich upilnować.
Zniknięcie dziewcząt uwypukla również bardziej zindywidualizowane aspekty osobliwej rosyjskiej mentalności. Jednym z moich ulubionych rosyjskich słów jest sudba, co oznacza przeznaczenie. Dla Rosjan wszystko, co dzieje się w życiu, to albo sudba, albo ne sudba. To albo ma być, albo nie powinno być. Popularnym zwrotem jest także ot sudbi ne udyesh: nie możesz walczyć z losem.W powieści poznajemy matkę, która w wypadku traci swoje drugie dziecko. Kolejny raz sytuacja się powtarza. Załamana kobieta mówi : "To jest przeznaczenie. Nasze cierpienie jest przeznaczeniem". Właśnie ta nieuchronność losu jest głównym tematem tej powieści.
Jak pisze Phillips: „Ten świat został zbudowany dla ludzi cierpiących”. To może być motto Rosji.

Kamczackie społeczeństwo jest niezwykle ksenofobiczne, co jest typowe dla regionów odizolowanych od reszty świata. Nie dziwi więc iż zniknięcie  sióstr Gołosowskich obudziło skrywane postawy rasistowskie. Biali Rosjanie podejrzewają, że to właśnie ciemnoskóry cudzoziemiec, migrujący pracownik fizyczny czy też jeden z autochtonów z Północy, jest odpowiedzialny za owo porwanie. W książce pojawia się typowy dla Rosjan sentyment do czasów radzieckich. Jedna z matek, nawet głośno mówi, że "coś takiego byłoby nie do pomyślenia za dawnych, radzieckich czasów". Zarzuca, że to otwarcie granic i napływ pracowników z zewnątrz spowodowały, że w kraju zrobiło się niebezpiecznie. Jednak rasizm działa w obie strony. Również rdzenni mieszkańcy Kamczatki nie pałają miłością do "białych", nazywając ich obcokrajowcami. 
Zniknięcie dziewcząt wzbudziło  również w ludziach  do tęsknotę za dawnym dobrobytem Związku Radzieckiego. Za czasów ZSRR zasoby na Kamczatce były bogate, a wiele baz wojskowych i projektów budowlanych miało na celu zbudowanie bezpiecznej placówki przeciwko Stanom Zjednoczonym. Przed "upadkiem" dzieci wychowywano w „silnym domu, idyllicznej wiosce” i „narodzie socjalistycznym o wielkich osiągnięciach”. Ale „ten naród upadł. Nic nie pozostało w miejscu, które zajmowało. ”Po "upadku" społeczności rozpadły się,czyniąc je łatwymi miejscami do zapomnienia, łatwymi miejscami do zniknięcia.

Phillips wyciąga na światło dzienne wiele "dolegliwości", które dręczą nie tylko Rosję, lecz cały współczesny świat. "Znikająca Ziemia" jest pod tym względem podobna do "Przygody", jednak jest o wiele miej frustrująca. To czego zabrakło w filmie Antoniniego to zakończenie, tutaj jest wręcz przeciwnie, autorka swoim finishem wręcz mnie znokautowała. Używając języka samej Phillips koniec :  rozrywa klatkę piersiową, łamie żebra, ściska ten muskularny organ jakim jest serce i wyciska z niego rzeczy, które czytamy, żeby poczuć fikcję. Absolutnie polecam. 


Tytuł : "Znikająca ziemia"
Autor : Julia Phillips
Wydawnictwo : Literackie
Data wydania : 4 września 2019
Liczba stron : 336
Tytuł oryginału : Disappearing Earth 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




            Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html
 

"Ramen. Zupa szczęścia i miłości" Tove Nilsson

"Ramen. Zupa szczęścia i miłości" Tove Nilsson

    Wiecie co jest jednym z najdroższych dań, serwowanych w odwiedzonej przeze mnie nowojorskiej restauracji? Grillowana polska kiełbasa (zresztą pośredniego sortu) z cebulką i ziemniakami. Aż dziw bierze, że to właśnie nasza rodzima toruńska czy podwawelska zawojowała świat. Czemu na przykład nie bigos, albo pierogi? Mam znajomych Irlandczyków, którzy zajadają się tymi potrawami. Jednak prawdą jest iż polska kuchnia, nie stoi najwyżej w światowej czołówce. jemy tłusto, niezdrowo, monotonnie a do tego "śmierdząco". Po naszych potrawach się beka i pierdzi, ma wzdęcia a do ładu może nas doprowadzić jedynie espumisan (reklama niezamierzona). Dlatego nie dziwi fakt, iż coraz bardziej popularne w naszym kraju stają się kuchnie azjatyckie : lekkie, zdrowie i do tego kolorowe. A, że my, Polacy, jesteśmy wielkimi tradycjonalistami, i kochamy zupy, to i Ramen trafiło tutaj na wielce podatny grunt. No bo ile czasu można jeść tę samą pomidorową czy ogórkową prawda? Szczególnie dziś, kiedy przestaliśmy się bać eksperymentować z nowymi smakami, kiedy otworzyły się granica i świat kulinarny stanął przed nami otworem.

Ramen to obok sushi największy kulinarny towar eksportowy Japonii, który od lat robi furorę na całym świecie.Niewiele dań jest równie uzależniających jak ramen, a różnorodnych połączeń smakowych - od tych najprostszych do najbardziej złożonych - możesz doświadczyć zarówno w zapyziałym barze w Tokio, jak i najmodniejszej knajpie w Los Angeles.

Pamiętacie co mówiły wasze mamy i babcie? "Nie śpiesz się, jedz powoli, gryź dokładnie". Japoński szef kuchni, patrząc na nasze przeżuwające każdy kęs przodkinie, załamałby ręce. Ramen je się bowiem szybko, wręcz pośpiesznie tak, by cała mięsno-warzywno-jajeczna zawartość miski, zniknęła w przeciągu pięciu minut. Wiadomo, rosół jest najlepszy-gorący. Teraz pewnie Ci, którzy nie znają tej potrawy, otworzą szeroko oczy ze zdumienia. Rosół? To całe zamieszanie jest przez zupę, którą znamy na wylot? Okazuje się, że my Polacy, choć lubimy sobie dobrze podjeść jesteśmy raczej tradycjonalistami i nie wykazujemy tendencji do eksperymentowania, szczególnie w kuchni. Chińczycy (tak, tak wiem, o japońskości ramen będzie w kolejnych akapitach) mieli zdecydowanie więcej fantazji. Istnieje kilkadziesiąt typów tego dania i z dnia na dzień ich przybywa. To już nie jest zwykła zupa, wywar z kurczaka, kaczki czy też gołębia, która od wieków gościła na naszych stołach. Ramen to pełny posiłek, filozofia życiowa i styl życia w jednym.
Choć powszechnie przyjęło się uznawać Ramen za potrawę japońską, tak w rzeczywistości danie to wywodzi się z Chin."Ramen" to nazwa makaronu, który od tych znanych nam z rodzimej kuchni różni się tym, że wyrabiany jest bez użycia jajek. Składniki, które wykorzystywane są do zrobienia idealnych, elastycznych i gumiastych (bardzo pożądana cecha) klusek, to  woda, mąka oraz kansui, czyli woda alkaliczna, odpowiedzialna za odpowiednia "fakturę" makaronu. Zapewne każdy z was kiedyś widział chińskich czy japońskich mistrzów kuchni, którzy podrzucają noodle, obracają je w rękach i kroją w powietrzu, sztuczki te możliwe są właśnie dzięki kansui. W kuchni japońskiej oprócz ramenu wykorzystuje się również inne rodzaje makaronów, chociażby popularny udon, który w swoim składzie ma jedynie wodę, mąkę i sól -czyli jeszcze bardziej oszczędnie. W swoje książce autorka podaje przepisy na najpopularniejsze noodle. Ich przygotowanie bywa czasochłonne, dlatego Nilsson doradza nam korzystanie z robota kuchennego, który zdecydowanie przyśpieszy proces tworzenia. Jeśli takiego nie posiadacie to pozostaje wam gniecenie, rozrywanie, ugniatanie i wałkowanie masy, która jest średnio podatna na wasze zabiegi. Na pocieszenie dodam, że świeżo zrobiony makaron może poleżeć w lodówce nawet do tygodnia i nadal będzie smaczny.

Jak już przestaną was boleć ręce i będziecie zdolni do pracy, to czas na krok drugi czyli wywar. Dobry "rosół" jest podstawą ramenu. Na przestrzeni kilkuset lat powstało wiele przepisów, można powiedzieć iż każdy kucharz dodaje coś od siebie, zmienia, modyfikuje tworząc kolejne wariacje na temat ramen. By troszeczkę ułatwić nam rozeznanie wyróżnione zostały cztery główne rodzaje ramenu : 

1. shio-ramen- rosół gotowany na drobiu lub wieprzowinie, który najbardziej przypomina znane nam ze sklepowych półek zupki chińskie
2. tonkotsu-ramen - gotowany na wieprzowych kościach. W efekcie posiada gęstą konsystencję i jest dość tłusty. Do zupy dodaje się niewielkich ilości warzyw i czasem mięsa. Często serwowany jest z pastą z nasion sezamu
3. shōyu-ramen - rosół z kurczaka, czasem z dodatkiem wieprzowiny lub wołowiny. Doprawia się sosem sojowym, przez co jest ciemniejszy od innych rodzajów.
4. miso-ramen - silnie zjaponizowana odmiana potrawy, pochodząca z Hokkaido. Przyrządzana jest na bazie mięsa z kurczaka i ryb oraz silnie przyprawiana pastą miso.

Jak widzicie, ramen jest potrawą niezwykle uniwersalną, która trafi w gusta nawet najbardziej wybrednych degustatorów. Nilsson podaje nam przepisy na wszystkie rodzaje dań, począwszy od tych znanych z azjatyckich barów szybkiej obsługi, a skończywszy na tych bardziej wyrafinowanych, które trzeba gotować przez kilka godzin a często nawet dni. 

Ramen nie jest tylko i wyłącznie zupą. To pełny, sycący i kaloryczny (choć są też wersje low-cal) posiłek, który zapewni nam energię na cały dzień. Do zupy często się dodaje spory kawał mięsa, zazwyczaj są to tłuste, aromatyczne kawałki jak boczek czy stek, warzywa, makaron, owoce morza, wodorosty czy jajka. A czasem wszystko naraz. Do tego restauracje oferują nam całą gamę przekąsek i przystawek, które zjadamy przed lub tuż po głównym daniu. Są to na przykład sezamowe paluszki, jajka marynowane w sosie sojowym czy też różnego rodzaju placuszki lub typowo japoński kimchi. Autorka zadbała o to byśmy dostali przepis na wszystko. 

Jak przystało na dobrą książkę kucharską, również i ta pełna jest pięknych fotografii, które samym swoim widokiem sprawiają, że napływa nam ślinka do ust. Obrazy sycących zup, białych makaronów, japońskich restauracji czy barów szybkiej obsługi, zdobią praktycznie każdą stronę. Są utrzymane w przyjemnej, ciemnej tonacji, bywają i czarno-białe, jednak każdy jest istnym dziełem sztuki. Właśnie takie książki lubię najbardziej, kiedy również mój zmysł estetyczny może się najeść do syta.  

Moim zdaniem "Ramen" (zarówno książka jak i dania) powinien zagościć w każdym domu. Z pewnością będzie to przyjemna odmiana po tłustych kotletach, wigilijnym bigosie czy noworocznym schabie ze śliwką. Jednym z moich noworocznych postanowień będzie wypróbowanie przynajmniej dwudziestu przepisów z tej książki. I chociaż nie mam ani hebla ani mandoliny ( urządzenia przydatne podczas robienia ramenu) to myślę, że dam sobie radę. Wam również polecam, w końcu jeśli mamy się od czegoś uzależnić, a potrawa ta ponoć tak działa, to dlaczego nie od dobrego jedzenia, szczególnie jeśli ma przynieść szczęście i miłość?


Tytuł : "Ramen. Zupa szczęścia i miłości"
Autor : Tove Nilsson
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 22 października 2019
Liczba stron : 152
Tytuł oryginału : Ramen 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
 


https://www.proszynski.pl/
 
 
A dostępna jest w salonach lub sklepie internetowym sieci :  
 
https://www.empik.com/zbyt-blisko-daniels-natalie,p1227335289,ksiazka-p
 

"Świetnie się bawię w twoich snach" Izabela Skrzypiec-Dagnan

"Świetnie się bawię w twoich snach" Izabela Skrzypiec-Dagnan

     Z czym wam się kojarzy ten motyw : dwoje ludzi, którzy nie mogą ze sobą być? Mi osobiście z całą literaturą romantyzmu, Romeo i Julią, Tristanem i Izoldą i wieloma bohaterami, których (przynajmniej tak sądzą nasi nauczyciele) powinniśmy pamiętać. Jest jeden wspólny mianownik, który ich łączy : to nie z ich winy wplątali się w nieudane związki, tragicznie zakochali czy też znaleźli w sytuacji bez wyjścia. Zawsze winne były okoliczności, rodzina, znajomi cz też życie, po prostu. W literaturze współczesnej sytuacja jest zgoła odmienna. Większość bohaterów romansów sama dokonuje wyborów, nikt na nich nie naciska, nie wpływa. To oni decydują się na kontynuowanie związku, rozpoczęcie romansu czy też terminację małżeństwa. Dziś głównym zadaniem czytelnika nie jest współodczuwanie Weltschmerz wraz z Werterem, lecz dopingowanie dwójce (nawet dojrzałych już ) nastolatków w tym, by w końcu otworzyli oczy i zdali sobie sprawę, że jednak muszą być razem. Bo taka jest forma romansu, zawsze musi się kończyć happy endem. "Świetnie się bawię w twoich snach" choć tytułem obiecuje "dużo", to tak naprawdę jest kolejnym romansem, jakich pełno w księgarniach. Więc postaram się zrobić wszystko by choć ta recenzja nie okazała się kopią innych.


Jak jeden nieprzemyślany krok może wpłynąć na nasze życie? Jula kocha Krystiana, Krystian kocha Julę. Wydawałoby się – prosta historia. A jednak nie potrafią być razem. Ona próbuje ukoić smutek, choć nie do końca jej się udaje. On tęskni, ale stara się ułożyć sobie życie na nowo. Na drodze obojga pojawia się ktoś inny. Każde z nich stanie przed pytaniem, czy warto postawić wszystko na jedną kartę


Na pewno każdy z nas zna przysłowie : stara miłość nie rdzewieje. Muszę przyznać, iż Ci co wymyślali dane powiedzenia mieli rację. Jeśli raz się kogoś pokocha, to bardzo ciężko jest go później zapomnieć. Przypuszczam, że jak by mój mąż teraz przeczytał te słowa, to od razu by wystąpił o rozwód. Jednak kierowanie się emocjami w tym wypadku byłoby krzywdzące dla obu stron. Jak każdy miałam swoją pierwszą miłość. Kogoś przy kim moje serce podskoczyło i zamiast opaść uniosło się na skrzydełkach. Niestety, jak to często z pierwszą miłością bywa, skrzydełka szybko opadły, związek się rozpadł i każdy poszedł swoją drogą. Dziś, w dobie mediów społecznościowych, z łatwością mogę sprawdzić czym zajmuje się mój "pierwszy" i za każdym razem jak widzę jego post to czuję mrowienie straconych skrzydełek. I wiem, że tak już będzie zawsze. To oczywiście nie znaczy że nie kocham mojego męża, bo KOCHAM, nad życie. I choć nigdy nie będzie tym pierwszym, tak pozostanie ostatnim. Ale czemu w ogóle o tym piszę? Ponieważ to  jest tematem niniejszego romansu. Nasi główni bohaterowie to ludzi, którzy już przeżyli swoją pierwszą miłość i po związku pełnym emocji, każdy poszedł w inną stronę. Jak to bardzo często bywa w przypadku ludzi, którzy spędzili ze sobą dużo czasu, którzy mają wspólną (w większości szczęśliwą) przeszłość, Jula i Krystian nie potrafią o sobie zapomnieć. Dziewczyna jak sposób na uśmierzenie bólu wywołanego rozstaniem, rzuca się w wir nocnego życia. Imprezuje, nadużywa alkoholu, zawiera przygodne znajomości. Pewnego dnia poznaje sporo od siebie starszego Rafała, mężczyznę, który ma dość luźnych związków i poszukuje stabilizacji. Julia natomiast zdecydowanie należy do tych osób, które nie chcą i nie potrafią być same. Postanawia zaangażować się w nowy związek, nawet pomimo tego że ciągle myśli o Krystianie. Można śmiało powiedzieć, iż głównym tematem tej książki są właśnie związki : te dawno skończone, te raczkujące, nieprawdopodobne, potencjalne i toksyczne. Wraz z naszymi bohaterami przeżywamy ich wzloty i upadki, zakochujemy się, cierpimy, wzruszamy i unosimy szaleństwem, a czasami nawet głupotą. Muszę przyznać iż dla mnie tej ostatniej było nieco za dużo. Rozumiem, że są ludzie którzy zachowują się podobnie do bohaterów tej książki, jednak w większości są to nastolatkowie, a nie osoby już dojrzałe. Więc albo społeczeństwo z dnia na dzień robi się coraz bardziej infantylne, albo autorkę nieco poniosło w kreacji swoich bohaterów. A może po prostu właśnie takich słodko-gorzkich, prostych książek oczekują dzisiejsi czytelnicy romansów? W końcu sięgając po tego typu literaturę nie nastawiamy się na coś ambitnego, wymagającego myślenia czy chociażby zastanowienia. 

"Świetnie się bawię w twoich snach" jest książką, którą da się przeczytać w jeden wieczór, a dla tych którzy czytają szybko wystarczą dwie, góra trzy godzinki. Pamiętam jak lata temu w moje ręce trafiła książka Dana Browna "Kod da Vinci". Była to pierwsza powieść, której rozdziały często były krótsze niż pół strony.  A ponieważ autor wiedział, że by zatrzymać czytelników przy sobie należy notorycznie dawać im marchewkę, tak każdy akapit kończył się cliffhangerem. Dzięki tej technice podziału czytało się szybko, wręcz pochłaniało strony. Tutaj jest podobnie. W pewnym momencie zaczęłam się nawet zastanawiać czy głównym targetem zarówno autorki jak i wydawcy są dorośli ludzie. Osobiście, jako doświadczony czytelnik, mam pewne wymagania wobec książek po które sięgam. Podobnie jak nie lubię zbyt kwiecistego, metaforycznego języka, tak i nie przepadam za mową trywialną, zbyt prostą, totalnie pozbawioną opisów czy wyrażeń stylistycznych. Powieść ta bardziej przypomina pamiętnik nastolatki (i to takiej która niezbyt lubi pisać) niż dzieło osoby dorosłej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest to debiut literacki jednak w tym przypadku uważam iż moja krytyka nie dość, że nie jest krzywdząca to tylko może pomóc. Nie każdy musi umieć wymyślać barwne opisy jednak podstawowe informacje na temat naszych bohaterów, ich przeszłości, otoczenia czy przyjaciół, powinny znaleźć się w każdej książce. Autorzy nie powinni okradać czytelników z tła fabularnego. Czyniąc to pozbawiają tych z mniejszą wyobraźnią możliwości wizualizacji, co idzie ze szkodą dla książki. Tutaj opisów praktycznie nie ma, pani Skrzypiec-Dagnan postawiła na dialogi i monologi wewnętrzne. Być może zdałoby to rolę, jeśli byśmy mieli do czynienia z  bohaterami z krwi i kości, indywidualistami, postaciami które cechuje oryginalność. Jednak Julia, Rafał i Krystian to postacie, które możemy spotkać wszędzie, zarówno w pracy, pubie jak i w innych książkach. Nic mnie tutaj nie zaskoczyło. Od razu poczułam się z nimi swobodnie i wiedziałam czego się mogę spodziewać. Oczywiście ta familiarność z protagonistami zaowocowała tym, że szybko poznałam zakończenie książki, i to na dużo przed końcem lektury. 

 "Świetnie się bawię w twoich snach" jest książką obyczajową i pojawia się tutaj większość z tego co może nas spotkać w realnym życiu. Parokrotnie złapałam się na tym, że po cichu marudziłam "przecież to wszystko już było". No bo taka jest prawda. W co drugiej książce obyczajowej ktoś traci pracę, zachodzi w niechcianą ciążę, zatrudnia się na nowo i rozstaje z partnerem. To nie thriller gdzie musi dojść do jakiejś bardzo "oryginalnej", mrocznej tragedii, by akcja ruszyła z kopyta. Tutaj zamiast zwrotów akcji mamy emocje, które są motorem tej powieści. A tych emocji jest naprawdę sporo, co jest typowe dla nowych, rozwijających się związków. Jak się tworzy coś nowego to nigdy nie obejdzie się bez tarć i kłótni. Szczególnie jeśli ludzie jeszcze nie okrzepli po rozstaniu. Moim zdaniem bohaterowie nie dali sobie wystarczająco dużo czasu, za wcześnie zaczęli na nowo się angażować. Nigdy do końca nie mogłam uwierzyć w tę historię. Niestety. 

Ktoś kiedyś powiedział, że "śpiewać każdy może, jeden trochę lepiej a drugi trochę gorzej". Kiedyś usłyszałam ten cytat w wersji sparafrazowanej , która brzmiała że owszem śpiewać może, ale nie każdy powinien. Podobnie jest z pisaniem i warto sobie to uświadomić już na początku kariery literackiej. Są autorzy, którzy już swoim debiutem literackim zdobywają szczyty, są tacy którzy potrzebują trochę czasu by rozkwitnąć i tacy, którym się to nigdy nie uda. Izabela Skrzypiec-Dagnan najbliżej do tej ostatniej kategorii. Nie wydaje mi się by była mnie w stanie czymkolwiek zaskoczyć, zdziwić, wyrosnąć ponad tłum jej podobnych. Nasz rynek wydawniczy jest już przesycony taką literaturą i nie wiem czy potrzebujemy kolejnej Michalak, Frączak czy Gołębiewskiej. To już zależy od czytelników, czy będą chcieli wydać kolejne pieniądze na to samo. Ja osobiście nie polecam, w księgarniach jest mnóstwo książek o podobnej tematyce, lepiej napisanych, zabawniejszych ,bardziej emocjonujących i z o wiele lepszym tytułem.

Tytuł : "Świetnie się bawię w twoich snach"
Autor : Izabela Skrzypiec-Dagnan
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 17 września 2019



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




 
 
 
 
            Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html
Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger