"W cieniu paproci" Anika Stelmasik

"W cieniu paproci" Anika Stelmasik

     Już po pierwszych kilku zdaniach wiedziałam, że będę mieć duży problem z tą pozycją. Jak doskonale wiecie czynnikiem, który ma ogromny wpływ na mój odbiór książki jest długość i jakość opisów. Tutaj już na wstępie powitało mnie niezwykle kwieciste, rozbudowane (wręcz rozbuchane) zdanie bardziej pasujące do epopei narodowej niż współczesnej książki obyczajowej. Jednak jak na mnie przystało niezrażona parłam do przodu. Teraz, już po przeczytaniu książki, muszę sobie pogratulować mojej cierpliwości i wytrwałości. To dzięki niej odłożyłam na półkę książkę, która wywarła na mnie niesamowite wrażenie, książkę o której długo nie zapomnę, a za kilka lat, jak osiągnę wiek jej bohaterów, przeczytam jeszcze raz by sprawdzić, czy inaczej ją odbieram. "W cieniu paproci" to wspaniała, ponadczasowa powieść dla każdego czytelnika.


Adam jest malarzem, Adam jest inwalidą jeżdżącym na wózku, Adam jest samotny, jego jedynym towarzystwem są sztalugi i butelka wódki. Pewnego dnia do jego drzwi puka siedemnastoletnia licealistka Nika. Pod pozorem wymiany żarówek na energooszczędne udaje jej się wejść do mieszkania artysty. Zafascynowana zarówno obrazami jak i osobowością mężczyzny zaczyna go codziennie odwiedzać, często zabierając ze sobą młodszą siostrę- Kasię.
Maria jest pielęgniarką w domu starości, Maria pogrzebała swoją miłość, Maria jest samotna a jej jedynymi towarzyszkami są piękna paproć i rozgoryczona rodzicielka. Pewnego dnia matka dziewczyny wyznaje jej prawdę o zmarłym narzeczonym. Dziewczyna nie może jej wybaczyć faktu, że to przez nią nie ułożyła sobie życia.
Czy tej dwójce ludzi będzie jeszcze dane zaznać miłości?


Muszę przyznać, że tak pięknej książki o samotności, jeszcze nie czytałam, a wierzcie mi jest to temat dość często wykorzystywany w powieściach. Moje zaskoczenie dodatkowo potęguje fakt, że
"W cieniu paproci" jest debiutem literackim Aniki Stelmasik, projektantki wnętrz z Koła. Lata pracy w zawodzie architekta przestrzeni sprawiły, że również wykreowanie ciekawych, barwnych i rzeczywistych postaci przyszło autorce z łatwością. Chociaż rozgoryczeni, często zastygli we własnym uporze i pozbawieni nadziei na przyszłość nie poddali się. Często książkowi bohaterowie liczą na to, że miłość jeszcze przyjdzie, zły los się odmieni, pieniądze czy sława spadną z nieba. Postaci Stelmasik są osobami, którym udało się pogodzić z porażką i własnym, często smutnym czy nawet tragicznym losem. Adam, sparaliżowany od pasa w dół, wie, że już nigdy nie będzie chodził. Po latach udało mu się zaakceptować chorobę, wziąć ją na klatę. Odsunął od siebie marzenia o założeniu rodziny i choć żył w samotności to to życie na swój sposób celebrował, ukazywał jego piękno w obrazach. I choć odsunął się od ludzi to nadal wyglądał przez okno ciekaw świata i zachodzących w nim zmian. Z kolei Maria, która za przyczyną matki, zmuszona była do rozstania z narzeczonym, całe życie poświęciła na pamiętaniu o nim. Dzień w dzień wystawiała na balkon paproć mającą wskazać mu drogę do domu. To kobieta, która choć się przystosowała i egzystowała wśród ludzi, pogodziła się z własnym losem to "była martwa za życia".
Choć książka ta jest napisana z dużą dawką humoru, choć wprowadzenie postaci Niki i jej przyjaciół jest z pewnością zabawne i rozładowujące napiętą atmosferę to czytelnik nadal czuje mocny, wręcz duszny klimat powieści. We mnie narodził się ogromny smutek, który autorka stopniowo ujarzmiała za pomocą drobnych gestów i słów naszych głównych bohaterów. Bo wbrew pozorom szczęście nie przychodzi znikąd, sami musimy na nie zapracować i walczyć by je utrzymać.
"W cieniu paproci" to książka dojrzała i przeznaczona dla dojrzałych czytelników. Nie znaczy to jednak, że musimy osiągnąć jakiś próg wiekowy by móc po nią sięgnąć. Chodzi mi o dojrzałość emocjonalną, którą musimy posiadać by tę powieść zrozumieć. Z pewnością nastolatkowie, którzy zaśmieją się na amen czytając o perypetiach Niki, nie znajdą w sobie wyrozumiałości dla 40 czy 50 letnich głównych bohaterów książki, którzy w skrytości ducha marzą o miłości.

Autorka z pewnością napisała dzieło, które można nazwać monumentalnym. I nie chodzi tylko o samą objętość, choć i tutaj jest grubo bo ponad 550 stron. O monumentalności tej powieści stanowi język, którym została napisana, język który bardziej pasuje do ambitnych amerykańskich powieści psychologicznych niż, skierowanej głównie do kobiet, polskiej powieści obyczajowej. I paradoksalnie to właśnie ten styl, może sprawić, że książka straci odbiorców. Jest on zbyt ambitny dla większości czytelników, a polskie "kury domowe", które zachęcone okładką skuszą się na tę powieść mogą być srodze zawiedzione. Jest to z pewnością książka dla bardziej wymagających i mających czas na analizę psychiki naszych bohaterów, czytelników.
Nie każdy autor, który dopiero zaczyna swoją przygodę z pisarstwem, ma tak znakomity "wrodzony" warsztat i łatwość przelania myśli i słów na papier. Miejsca, do których zabiera nas Pani Stelmasik odmalowane są z niezwykłą plastycznością co sprawie, że czytelnik ma wrażenie, że stoi ramię w
ramię z bohaterem a niezwykła i wnikliwa znajomość ludzkiej psychiki sprawiła, że Ci bohaterowie są naturalni i prawdziwi. Choć nie pozbawieni wad, choć czasem żałośni, to nie jesteśmy w stanie przejść koło nich obojętnie. Moje serce z pewnością udało im się podbić. 

"W cieniu paproci" to książka niezwykła. Jest jak obraz szarego, zimowego pejzażu gdzie malarz ku radości czytelnika wprowadził jaskrawe akcenty. Jest jak stara, zaniedbana kamienica gdzie na balkonie kusi nas krwistoczerwona pelargonia. Jest to powieść o transformacji ludzkiej psychiki i zrzucaniu masek, o nadziei na której przyjście należy się odpowiednio przygotować. Autorka, na przykładzie swoich bohaterów, uświadamia nam jak krótkie i kruche jest życie, pokazuje ścieżki, którymi możemy pójść i miejsca gdzie nas zaprowadzą. I tak naprawdę tylko od nas zależy jakiej jakości ma być to życie, bo choć niekoniecznie trzeba cierpieć by je zmarnować to by być w pełni szczęśliwym trzeba nad tym pracować i chwytać je pełnymi garściami. "W cieniu paproci" w książka, która wymaga skupienia i czasu. Złożone i rozbudowane zdania często są męczące, brak wyraźnych rozdziałów również irytuje czytelnika jednak gratyfikacją jest treść, która absorbuje całą naszą uwagę. Polecam choć wciąga jak narkotyk, z każdym zdaniem coraz mocniejszy. 

Tytuł : "W cieniu paproci"
Autor : Anika Stelmasik
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 23 kwietnia 2018


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 


http://www.zysk.com.pl/
 

"Prawie ostateczna lista najgorszych koszmarów" Krystal Sutherland

"Prawie ostateczna lista najgorszych koszmarów" Krystal Sutherland

"Prawie ostateczna lista najgorszych koszmarów" okazała się nie do końca tym czego się po niej spodziewałam. Oczekiwałam  współczesnej powieści psychologiczno-obyczajowej, której głównym tematem będą choroby psychiczne a dostałam opowieść o rodzinie przypominającej filmową rodzinę Adamsów. I wiecie co jest najbardziej zaskakujące? Naprawdę mi się to spodobało. Autorka w zaskakujący, niekonwencjonalny, po prostu "inny" sposób opowiedziała historię dwójki przyjaciół, nie zapominając jednak o głównym wątku powieści, którym było zdrowie psychiczne. Jest to zdecydowanie wzruszająca i przezabawna powieść new adult o depresji i lęku oraz o tym, jak stawiać im czoła.

Rodzina Esther, od momentu kiedy dziadek dziewczyny spotkał Pana Śmierć, jest prześladowana przez fobie. Ojciec Esther cierpi na agorafobię. Choroba ta zmusiła go do zabarykadowania się w piwnicy, gdzie żyjeod ostatnich 6 lat. Matka dziewczyny jest święcie przekonana, że jej dom jest nawiedzony a nad bliskimi ciąży widmo nieustającego pecha. Eugene, brat Esther, przeraźliwie boi się ciemności  i w związku z tym w ich domu zawsze palą się wszystkie światła, włączniki elektryczności są zasłonięte taśmą samoprzylepną by ktoś niechcący ich nie wyłączył. Posiadłość
stała się smutnym muzeum pełnym świeczek.
Tylko Esther do tej pory jeszcze nie odkryła co napawa ją lękiem. Stworzyła jednak listę, na której wypisała 50 rzeczy, które mogą się stać potencjalnymi fobiami. Pewnego dnia wpadła na kogoś, kto oferuje jej pomoc w walce z jej strachami. 

Muszę przyznać, że rzadko kiedy mam taki mętlik w głowie tuż po przeczytaniu książki. Sam gatunek do którego należy  czyli new adult/literatura młodzieżowa jest dość pojemnym workiem do którego można wrzucić praktycznie wszystko. Po przeczytaniu paru recenzji oraz notki wydawcy myślałam, że "Prawie ostateczna..." jest powieścią obyczajową dla młodszych czytelników. Jednak
wraz z rozwojem fabuły zaczęłam zmieniać zdanie. Jest to książka bajkowa, z pogranicza realizmu magicznego gdzie nawet śmierć została spersonifikowana. Niesamowite kreacje bohaterów oraz ich fobie sprawiają, że czytelnik ma wrażenie, że został żywcem przeniesiony do jednego z filmów Tima Burtona- zresztą uważam, że opowieść ta jest doskonałym pomysłem na scenariusz. 
Choć pojawiają się tutaj elementy nadprzyrodzone jak na przykład wyżej wymieniony Pan Śmierć, duchy oraz klątwy to zazwyczaj są one wytworem wyobraźni głównych bohaterów. Wydawać by się mogło, że wszystkie elementy fantastyczne to twory stworzone w psychice naszych głównych bohaterów i to właśnie z nimi będziemy walczyć. 
Jednak to nie tylko lęki i fobie nękające naszych bohaterów tworzą klimat książki. Wpływ na niego ma również miejsce osadzenia akcji powieści a jest nim małe amerykańskie miasteczko u brzegu oceanu. Znajduje się tutaj opuszczony szpital psychiatryczny, urwiste klify oraz mnóstwo innych lokalizacji typowo związanych ze strachem, które znamy z amerykańskich horrorów. Z początku zastanawiałam się czemu działania naszych bohaterów (często niebezpieczne a momentami bezmyślne) w większości nie ściągają policji (zdarzyło się tak raz). Czyżby całe miasteczko było wyludnione? Czy po prostu ludzie w dzisiejszych czasach mają klapki na oczach i interesuje ich tylko własne życie? Patrząc na sylwetki rodziców naszych głównych bohaterów można śmiało podpisać się pod tym stwierdzeniem. 

Podziwiam autorkę za to, że udało jej się stworzyć grupę nieszablonowych i niesamowicie barwnych postaci choć część z nich zapewne uznacie za przerysowane czy wręcz groteskowe, bardziej filmowe niż książkowe. Ja odniosłam wrażenie, że nasze postaci, choć same stworzone na czystej kartce papieru, dodatkowo nosiły kostiumy i swoistą charakteryzację. Esther znana była z tego, że lubiła przebieranki. Bała się śmierci dlatego codziennie zakładała nowy kostium, żeby nie zostać rozpoznaną. Jonah chciał w życiu zostać aktorem lecz póki co był znającym się na charakteryzacji złodziejem. Pod maską przyjaciela potrafił obrobić Ci kieszenie. Jednak to właśnie ta postać była trzonem całej książki a jej metamorfoza poruszyła mną do głębi. No i oczywiście Hephzibah- dziewczynka, która nie chciała mówić. Takich postaci, kolorowych indywidualistów, mamy tutaj mnóstwo, praktycznie na każdej stronie odkrywamy coś nowego. Choć wszystkich bohaterów można spokojnie wrzucić do jednego worka z napisem "szaleńcy" to uwielbiałam ich właśnie ze względu na fakt, że byli od siebie aż tak różni. Wszyscy przeżywali takie "podróże" emocjonalne, że moje serce po prostu pękało z rozpaczy. Autorce udało się sprawić, że zaczęłam traktować fikcyjnych bohaterów jak przyjaciół w realnym życiu, a wierzcie mi zdarza się to niezwykle rzadko. 
Zawsze jak mam do czynienia z literaturą młodzieżową to boję się jednego : przytłaczającego fabułę i
dziecinnego romansu. Tutaj praktycznie od samego początku wiemy, że dwoje naszych głównych bohaterów ma się ku sobie jednak ich miłość nie zdominowała fabuły. Było to uczucie urocze i doskonale zgrane z czasem,romans wręcz doskonały, inni autorzy mogę się uczyć od Pani Sutherland.

Nie da się ukryć, że głównym tematem naszej powieści są problemy natury psychologicznej. Autorka w fenomenalny sposób wplata ich wątki w fabułę, jednak nie czyni tego w sposób przytłaczający i dominujący. Choroba psychiczna czy różnego rodzaju fobie nie są jedynymi cechami, które definiują naszych bohaterów, nie mamy też tutaj do czynienia z jedną osobą, która cierpi w samotności. Takie podejście do rozwiązywania złożonych problemów jest potrzebne w dzisiejszej literaturze new adult. Książki te muszą uświadamiać czytelnikom istnienie problemu i fakt, że nie są sami, zawsze jest ktoś kto pomoże im uporać się z nieszczęściem. Osoby potrzebujące wsparcia muszą nauczyć się korzystać z pomocy innych, nie wstydzić się chwycić pomocnej dłoni. Zamknięcie się w sobie jest najgorszym co może im się przytrafić. Rzadko zdarza się znaleźć książkę poświęconą tylu różnym zaburzeniom lękowym, depresji i uzależnieniu jaką jest "Prawie ostateczna lista najgorszych koszmarów". Czytając tę powieść zaczynamy myśleć o własnych lękach i o tym, że autorka daje nam nadzieję na wyleczenie się z naszych małych, codziennych fobii. 

Sięgając po tę książkę nie spodziewałam się dostać takiego emocjonalnego kopniaka. Jest to zdecydowanie uzależniająca i zapadająca w pamięć historia o walce z demonami, która pokazuje że jedną z najważniejszych wartości w życiu jest zdolność do samoakceptacji i pokochania własnego "ja". Polecam ją wszystkim i każdemu z osobna. Nie bójcie się walczyć z własnymi koszmarami. 

Tytuł : "Prawie ostateczna lista najgorszych koszmarów"
Autor : Krystal Sutherland
Wydawnictwo : Wydawnictwo Dolnośląskie
Data wydania : 14 marca 2018
Liczba stron : 320
Tytuł oryginału : A Semi-Difinitive List Of Worst Nightmares


https://publicat.pl/wydawnictwo-dolnoslaskie
"Wirus" Graham Masterton

"Wirus" Graham Masterton

     Amerykanie mają swojego Stephena Kinga a tymczasem Szkocja zasłynęła z nazwiska innego znanego twórcy horrorów, którym jest Graham Masterton. Od momentu wydania swojej pierwszej książki "Manitou", w 1976 roku, pisarz ten opublikował ponad setkę powieści różnych gatunków począwszy od sag rodzinnych a na poradnikach erotycznych kończąc. "Wirus" jest kolejnym z serii horrorów, który pokazuje czytelnikom, że ten niezwykle płodny autor ma jeszcze wiele do powiedzenia. Czytelnicy książek Mastertona wiedzą, że autor posługuje się mocnym językiem, nie stroni od erotyki, jednak do tej pory jego dzieła cechował pewien umiar. Tym razem szkocki autor postanowił zbulwersować swoich czytelników i zaserwował im pełnokrwistą ucztę gore.

Detektyw Jerry Pardoe wraz ze specjalistką od morderstw honorowych Dżamilą Patel, dostają do rozwiązania zagadkę tajemniczych zabójstw. W jednym z domów, w peryferyjnej londyńskiej dzielnicy Tooting, znalezione zostaje ciało młodej pakistańskiej kobiety. Jej twarz oblana została kwasem solnym a głębokie poparzenia doprowadziły do śmierci dziewczyny.Podczas sekcji zwłok patolog odkrywa, że płaszcz który nosiła kobieta przyrósł do jej ciała.
Na komendę policji trafia młody mężczyzna, który skarży się, że nie potrafi ściągnąć płaszcza. Okrycie jest przyrośnięte do jego skóry. Sophie, do tej pory spokojna właścicielka sklepu z używaną odzieżą, wraca do domu by zamordować swojego chłopaka. W nocy przywiązuje mężczyznę do
łóżka i wbija mu noże w oczy...
Te wszystkie zdarzenia to dopiero początek.

Jestem fanką wszelkiego rodzaju horrorów i do tej pory myślałam, że potencjał tego gatunku został
już wyczerpany i będzie bardzo ciężko wpaść na coś oryginalnego. Spotkałam się już z  Morderczą oponą, Zombiebobrami, Krwiożerczymi ryjówkami czy nawet (teraz usiądźcie) fekaliami, które słyną z zadziwiających właściwości, jeśli ktoś się nimi wysmaruje, wstępują w niego moce nadprzyrodzone. Jednak jeszcze nigdy nie czytałam horroru o morderczych ubraniach. Teraz, z perspektywy przeczytanej książki, stwierdziłam że pomysł ten był tak genialny w swojej prostocie, że aż dziwię się, że jeszcze nikt go nie wykorzystał (a może wykorzystał a ja o tym nic nie wiem?). Część krytyków narzeka, że wybranie ubrań na sprawcę zła jest groteskowe a nawet śmieszne. A ja się pytam dlaczego nie? Ludzie potrafią wierzyć, że ludzka dusza po śmierci jest przywiązana do miejsca w którym mieszkała. Jeśli potrafimy wierzyć w duchy, nie dziwią nas opętane domy czy przedmioty, to dlaczego nie miałaby nas prześladować powiedzmy nawiedzona sukienka? Albo apaszka? Owszem, biegające po ulicach płaszcze czy szczerzące kły swetry nie wydają się zbytnio przerażające lecz jeśli dodać do tego kunszt i język autora oraz fakt, że ofiarami są ludzie, którym można zrobić wiele złego i w przerażający sposób to opisać, to wychodzi nam naprawdę horror pierwsza klasa. 

"Wirus" należy do tego typu książek w których akcja nie ustaje ani na chwilę. Jest to poniekąd zbiór pojedynczych historii, które łączy wspólny mianownik : ubrania. Zaczyna się dość niewinnie, jednak wraz z rozwojem akcji całość nabiera tempa i brutalności by w efekcie końcowym zmienić się w typową jatkę. Graham Masterton znany jest z tego, że pisze to co myśli a jego opisy cechuje niezwykła sugestywność. Nie boi się wykorzystywać motywu "dziecka-mordercy"- niezbyt popularnego u innych autorów. I właśnie to jest w jego prozie najlepsze : czytelnik nigdy nie wie czego się może spodziewać, nie ma tutaj tematu tabu, wszystkie chwyty są dozwolone a jedynym celem tej rozgrywki jest napędzenie czytelnikowi strachu . Na mnie to podziałało. Duża część książki dzieje się w małej podmiejskiej dzielnicy, porównywalnej do tej w jakiej sama mieszkam, więc muszę przyznać, że moje wieczorne przechadzki nieco straciły na atrakcyjności. Tak to jest kiedy człowiek cały czas się rozgląda czy nikt go nie śledzi (lub czy akurat nie leci z wiatrem jakiś szalik). Do tej pory nie mogę pozbyć się wrażenia, że autor stworzył swoisty pastisz gatunkowy gdyż "Wirus" w połowie trzyma w napięciu a w połowie wywołuje śmiech. To tak jak z horrorami klasy B, jak rewelacyjna "Martwica mózgu" Petera Jacksona (tak, tak tego samego od "Władcy pierścieni", z jednej strony rozlewają się flaki a z drugiej mamy do czynienia z tak absurdalną fabułą i tak surrealistycznymi dialogami, że widz nie wie czy śmiać się czy płakać. Zresztą nowa książka Mastertona doskonale pasowałaby na scenariusz filmowy.

Jedno jest pewne : przy tej książce absolutnie nie ma czasu na nudę. W książce, oprócz wartkiej akcji, brutalnych zabójstw, policyjnego śledztwa i obłąkanych ubrań, znajdziecie również odnośniki
do wierzeń ludowych i legend, na których wzorowana była fabuła książki. Jedną z naszych głównych bohaterek jest policjantka Dżamila, której rodzina pochodzi z Pakistanu. To właśnie ona przytacza opowieści zasłyszane od swojej babci, niezwykłe i przerażające historie o dżinach i duchach. Oprócz sił nadprzyrodzonych autor zwraca również uwagę na drażliwy temat jakim są zabójstwa honorowe popełniane na muzułmańskich kobietach. Przypadki takie są tak częste w Wielkiej Brytanii, że królewskie służby porządkowe zmuszone były to utworzenia specjalnego oddziału zajmującego się tylko tymi przestępstwami. A niestety ich liczba nie maleje. Co przykre, w prozie autora słyszymy nutę wyrzutu i stopniowo rosnące niezrozumienie dla muzułmanów. Można powiedzieć, że znajdziemy tutaj treści piętnujące wyznawców tej religii. Oczywiście nie możemy nazwać autora rasistą, jednak zwraca on nam uwagę, że problem istnieje i powinniśmy coś z tym zrobić.


Choć momentami groteskowa, to muszę przyznać, że nowa książka Grahama Mastertona wyróżnia się wyjątkowością fabuły i nowatorskością. Kiedy już przestałam ją traktować jak prawdziwy horror, a skupiłam się na satyryczności fabuły, to od razu ujrzałam ją w innym świetle i cieszyła mnie jeszcze bardziej. Jeśli wasza wyobraźnia jest na tyle wybujała by zaakceptować fakt istnienia krwiożerczych ubrań i dzieci kanibali, to lektura może być dla was całkiem przyjemną jazdą bez trzymanki. I pamiętajcie : uważajcie co na siebie zakładacie.

Tytuł : "Wirus"
Autor : Graham Masterton
Wydawnictwo : Rebis
Data wydania : 22 maja 2018
Liczba stron : 320
Tytuł oryginału : Ghost Virus

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 
https://www.rebis.com.pl/




"Morderstwo w pociągu" Jessica Fellowes

"Morderstwo w pociągu" Jessica Fellowes

Nie zdawałam sobie sprawy,że "Morderstwo w pociągu" oparte jest na prawdziwych wydarzeniach. Dopiero gdy doszłam do końca książki, gdzie znajduje się notka edytorska (polecam przeczytać), dowiedziałam się z niej, że Florence Nightingale Shore była postacią prawdziwą i rzeczywiście padła ofiarą ataku w Brighton w 1920. Kilka dni później zmarła z powodu zadanych obrażeń. Morderca nigdy nie został wykryty. Postanowiłam podzielić się z wami tym faktem już na początku książki, gdyż wierzę, że ta informacja będzie miała znaczący wpływ na jej odbiór."Morderstwo w pociągu" to znakomite połączenie faktów z fikcją literacką. Śmiało mogę przyznać, że autorka wykonała kawał dobrej epoki. Ja osobiście poczułam się przeniesiona w czasie.

Anglia, lata 20 XX wieku. Podobnie jak tysiące innych ludzi w powojennym Londynie, Laura żyje na skraju nędzy. Pewnego dnia szczęście się do niej uśmiecha, i za sprawą przyjaciółki, dostaje pracę guwernantki w posiadłości małżeństwa Mitfordów. Szybko zostaje najbliższą przyjaciółką ich najstarszej córki - uwielbiającej tajemnice i sekrety Nancy. Kiedy młode kobiety dowiadują się o śmierci Florence Nightingale Shore na własną rękę starają się znaleźć odpowiedź na pytanie co było przyczyną napadu na dziewczynę. Czy był to napad rabunkowy? Czy może zemsta? Laura wraz z Nancy na własną rękę przesłuchują świadków. Lecz im więcej mają materiału dowodowego tym bardziej zdesperowany robi się czyhający w pobliżu morderca. 

Uwielbiam książki, które inspirowane są prawdziwymi wydarzeniami. Choć w tym wypadku nasze
główne bohaterki są postaciami fikcyjnymi to ich wszystkie działania związane są ze zdarzeniem z przeszłości, zagadką która nigdy nie została rozwiązana. I choć autorka jedynie snuje domysły to czas i wysiłek, który włożyła w znalezienie potrzebnych informacji sprawił że książka nabrała pozorów realności. W tekst wplecione są wycinki z ówczesnych gazet i zeznań świadków, które autorka wykorzystała do odtworzenia tragicznego zdarzenia. Również wywiady z członkami rodziny i najbliższymi przyjaciółmi, które znajdziemy w książce miały swoje korzenie w rzeczywistości jednak większość z nich została przekształcona na potrzeby powieści.
Jessica Fellowes nie tylko zgłębiła sprawę śmierci Florence, zadała sobie również wiele trudu by w miarę bezbolesny i wiarygodny sposób przenieść czytelnika sto lat wstecz. Muszę przyznać, że opisy były wręcz fotograficzne. Przed oczami stawały mi powojenne fotografie zniszczonego wojną Londynu. Lata 20 XX wieku to czas kiedy brakowało wszystkiego. Pracy, jedzenia a nawet wiary. Wielu mężczyzn nie wróciło z frontu a część z tych, którym się udało cierpiała, na Zespół Szoku Pourazowego. Jedyne co jest nadal widoczne i znajome to brytyjski system klasowy. Ubóstwo jest sposobem na życie klas niższych gdzie czasem jedynym sposobem na przetrwanie jest przemoc czy zastraszanie. Co prawda niektóre części powieści cechuje zbytnie upodobanie do szczegółów i szczególików, jednak to właśnie w nich zawiera się jedyna prawda : autorce udało się poznać ducha epoki. Nad fabułą naszej książki wisi cień wojny i choć duża część akcji rozgrywa się w zamożnej posiadłości to nadal czujemy skryty za rogiem mrok. Więc zamiast narzekać na zdarzające się zbyt długie opisy czy zbyt rozciągniętą w czasie fabułę, doceńcie włożony w książkę trud by stała się jak najbardziej wiarygodna. Na mnie to podziałało. 

Z pewnością "Morderstwo w pociągu" jest dobrym retro kryminałem, którego fabuła wciągnie niejednego czytelnika. Trzeba przyznać, że autorka słynie na świecie ze znakomitego stylu a jej, nie wydane dotąd w Polsce powieści, doczekały się nawet telewizyjnej ekranizacji. Co prawda książka ta nie jest wolna od powtórzeń i chwilowych dłużyzn, a po przeczytaniu stu stron czytelnik łatwo może się domyślić dokąd to wszystko zmierza jednak te mankamenty niweluje lekki styl i angielski humor, który nam towarzyszy podczas czytania. Ciężko jest nie porównywać tej książki do bestsellerów Agathy Christie, podobny jest klimat, podobne realia nawet fakt, że autorka bardziej skupia się na zagadnieniu "jak doszło do zbrodni" niż "kto jest mordercą"zbliża tę powieść do książek brytyjskiej autorki.

Nancy i jej siostra były znanymi ze swojego skandalicznego zachowania kobietami (fikcja literacka) a czytanie o ich życiu i wybrykach ciągle podtrzymywało moje zainteresowanie. Jestem ciekawa co Jessica Fellowes nam zaproponuje w kolejnym tomie. Już się nie mogę doczekać i ciekawa jestem czy wydawnictwo podejmie się przetłumaczenia poprzednich powieści autorki. Chętnie bym się dowiedziała jaki los spotkał rodzeństwo Mitford z Downton Abbey. 


Tytuł : "Morderstwo w pociągu"
Autor : Jessica Fellowes
Wydawnictwo : HarperCollins Polska
Data wydania : 18 kwietnia 2018
Tytuł oryginału : The Mitford Murders


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :

http://www.harpercollins.pl/


 
"Post scriptum" Milena Wójtowicz

"Post scriptum" Milena Wójtowicz

     Polskie fantasy w ostatnich latach przeżywa swoje pięć minut,więc również i ja, jako szanujący się recenzent, nie mogę rezygnować z tego gatunku. Jako nastolatka uwielbiałam książki fantastyczne. Godziny które spędziłam z Tolkienem, Stephenem Kingiem, Jordanem są czasem niezapomnianym. Jako osoba, która dzieła fantasy, nawet te najbardziej epickie znała praktycznie na pamięć, muszę przyznać, że od tamtych czasów sporo się zmieniło. Ciężko jest teraz trafić na książkę, która na dłużej zapadnie nam w pamięć, której imiona bohaterów będziemy pamiętać po latach (hej Bilbo) a historie opowiadać dzieciom do poduszki. Dzisiejsze fantasy poszło drogą zabawnych, lekkich opowiastek, barwnych i ciekawych wakacyjnych lektur. Nie wymaga od nas zbytniego zaangażowania i, podobnie jak jasne piwo, trafi w gusta każdego.

Piotr Strzelecki wraz z przyjaciółką Sabiną Piechotą prowadzą biuro PS Consulting. On jest wykwalifikowanym psychologiem, ona specjalistką od spraw BHP, a co najważniejsze oboje są nienormatywni, innymi słowy, podobnie jak wampiry czy wilkołaki, nie są w pełni ludźmi. 
Pewnego dnia do biura PS Consulting puka policja. Związane jest to ze sprawą zdewastowania nagrobka świętej pamięci pana Rybałtowskiego, a ostatnią osobą widzianą na cmentarzu był właśnie Strzelecki. Na domiar złego, w pobliskiej fabryce, dochodzi do wypadku. W wyniku przeprowadzonego przez Sabinę śledztwa wniosek jest jeden : ktoś czyha na życie nienormatywnych.
Dwójka przyjaciół postanawia schwytać przestępcę.

Jedno muszę przyznać : książka ta jest niezwykle kolorowa, a postaci które spotykamy oryginalne, a nawet niepowtarzalne. Choć na przestrzeni lat spotkałam mnóstwo kolorowych bohaterów, tak plejada postaci u Mileny Wójtowicz, wykreowana na podobieństwo superbohaterów z komiksów Marvela sprawia, że definitywnie wybijają się z tłumu. Zresztą nie ma się czemu tutaj dziwić, w końcu mamy do czynienia z typowym urban fantasy. Sabina to strzyga, która rządzę zabijania wytłumia wchłanianiem ton słodyczy dziennie, oprócz tego cierpi na audio-fobię, nerwicę natręctw i totalny brak cierpliwości. 
Piotr Strzelecki jest jej przeciwieństwem. Co prawda w jego przypadku do końca nie wiadomo z jakim "potworem" mamy do czynienia, jednak jedno jest pewne : Piotr jest niebezpieczny gdyż ma zdolność bezpośredniego wpływania na ludzkie umysły, potrafi nimi manipulować by wyciągnąć interesujące go informacje. Oprócz tego uwielbia lawendowe świeczki i poranne biegi w trykotach.
Ewa jest człowiekiem-organizerem. Wyglądająca jak Elsa z Frozen kobietka, nie da sobie w kaszę dmuchać, wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. Lubi być mistrzem ceremonii. 
Takich postaci jest jeszcze kilka jednak wszystkiego wam zdradzać nie będę, ale chyba możecie mi przyznać rację, że z takimi detektywami zapowiada się na ciekawe śledztwo?

Jak pisałam wyżej dzisiejsze fantasy zmierza w kierunku rozrywki, powieści pisanych lekkim stylem, z mało skomplikowaną fabułą. Target wiekowy tych książek jest bliżej nieokreślony. Kiedyś wychodziło się z założenia, że tylko młodsi czytelnicy sięgają po science-fiction, teraz to się zmieniło. Dzięki temu zmienia się również język powieści, staje się bardziej wulgarny. W tym przypadku mamy do czynienia z książką, która jest odpowiednia dla każdego, każdego kto ma ochotę na mało wymagającą, wakacyjną lekturą, którą z zainteresowaniem przeczyta a potem odłoży na półkę. Bo jednego tej książce odmówić nie można : jest niezwykle wciągająca. I jest to poniekąd fenomenalne i świadczy o znakomitym warsztacie autorki. Spytacie pewnie dlaczego? Ponieważ w samej fabule nie ma ani nic zaskakującego, ani nowatorskiego. Daleko jej do mrocznych kryminałów, śledztwo to w większości farsa, a rozwiązanie zagadki trąci myszką. Jednak wszystko to zostało podane w wyśmienity sposób. Po pierwsze czytelnik w ogóle nie ma czasu na nudę, po drugie pozycja ta definitywnie dobrze wpływa na nasz nastrój, przyznam szczerze że uśmiech nie schodził z moich ust. To jedna z tych książek, których nie radzę czytać w środkach komunikacji miejskiej gdyż może wywołać niekontrolowane wybuchy śmiechu bądź chichotu. 

Barwni bohaterowie, ciekawa fabuła więc co poszło nie tak? Autorce należy się szacunek ponieważ w książce znajdziemy dużo odnośników do polskich baśni. W czasach kiedy najfajniejsze i najbardziej "cool" jest to co zagraniczne, powrót do polskich korzeni zaskakuje i to pozytywnie. Jednak czy każdy z czytelników musi wiedzieć kim jest wij lub czym się żywi strzyga? Oczywiście żyjemy w dobie wujka google i cioci Wikipedii, jednak troszkę żałuję, że autorka nie zadała sobie trudu opisania chociażby z grubsza cech poszczególnych potworów. 
Kolejną rzeczą, która kłuła mnie w oczy jest sam fakt spacerowania istot nieludzkich pomiędzy zwykłymi śmiertelnikami. Jak mniemam taki stan rzeczy trwał od lat i naprawdę nikt do tej pory się nie zorientował w sytuacji? Są całe fabryki gdzie pracują nienormatywni, większość z naszych głównych bohaterów zna kogoś kto nie jest człowiekiem, ba istoty te tworzą własne społeczności internetowe i sieciowe encyklopedie. Czy naprawdę autorka wierzyła w to, że ten pomysł wypali? Zrobić z ludzi głupszych niż w rzeczywistości są? I do tego ślepych?

"Post scriptum" to dobra powieść na słoneczne, wakacyjne dni, kiedy jedyne na co mamy ochotę to położyć się w hamaku z książką w ręku. Nie wysilać się, myśleć, analizować. To czego pragniemy to rozrywka w czystej postaci, takie kino na papierze, no może z ciut mniejszą ilością efektów specjalnych. Mam wrażenie, że czytelnicy to kupią. Muszę przyznać, że sama polubiłam Piotra, Sabinę oraz ich kolorowych przyjaciół. Mam nadzieję, że kolejne wakacje spędzę śmiejąc się podczas czytania kolejnego tomu. Polecam (pomimo mankamentów). 

Tytuł : "Post scriptum"
Autor : Milena Wójtowicz
Wydawnictwo : Jaguar
Data wydania : 25 kwietnia 2018
Liczba stron : 400

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 

http://wydawnictwo-jaguar.pl/
 
"Mamy jeszcze czas" Michael Zadoorian

"Mamy jeszcze czas" Michael Zadoorian

     Jeśli nie przeczytałeś w życiu żadnej książki to proszę czytelniku, zrób mi tę przyjemność i sięgnij po "Mamy jeszcze czas" Michaela Zadooriana. Nie idź na łatwiznę, nie oglądaj filmu. Siądź wygodnie z kubkiem kawy w ręku. Po sześciu godzinach gwarantuję, że przemienisz się w innego człowieka. Spojrzysz na swoje życie pod innym kątem, stanie się ono pełniejsze a Ty pełen obietnic ruszysz swoją nową drogą, nową autostradą, w którą zmieniła się Matka Dróg - Route 66. Choć kilka dni minęło odkąd przeczytałam tę niesamowitą powieść, nie daje ona o sobie zapomnieć. W końcu zauważyłam jak piękne jest życie i nie potrzeba tutaj wyjątkowych zdarzeń by docenić jego sens. To właśnie codzienność nas określa i pcha do przodu, i tylko od nas należy dokąd dotrzemy. 

Ella i John postanawiają wybrać się na ostatnie wakacje swojego życia. Ich celem jest Disneyland, kraina marzeń i młodości, gdzie zamierzają dotrzeć wiekowym kamperem. Jednak zarówno ich dzieci jak i lekarze stanowczo odradzają 80-latkom podróż. Powodem jest choroba Elle i postępujący Alzheimer Johna. Jednak małżeństwo nic sobie nie robi z tych zakazów. Pewnego poranka wymykają się z domu, by wyruszyć w trasę przez Stany Zjednoczone. Jak za dawnych lat wracają na Route 66.

Niepewno wielu z was ma w rodzinie osobę cierpiącą na chorobę Alzheimera. Tym, którzy nigdy nie
mieli z nią styczności, pragnę powiedzieć, że jest to jedna z najgorszych, smutnych i upokarzających chorób nękających nasze społeczeństwo.Człowiek stopniowo zaczyna tracić świadomość i pamięć, zaczyna się od zapominania o błahych sprawach a kończy na zaniku odruchów bezwarunkowych, człowiek zapomina o oddechu i odchodzi. Jednak proces ten nie trwa tygodni czy miesięcy. Potrafi ciągnąć się latami. Taka osoba jest ciężarem dla całej rodziny. Muszę przyznać, że nasza główna bohaterka, opiekująca się chorym na Alzheimera mężem, zasłużyła na mój dozgonny szacunek.  A jej postać była dopracowana w najdrobniejszych detalach. Ci nieliczni czytelnicy, którzy skrytykowali książkę, widzieli w Elle nieodpowiedzialną zołzę, która nie dość, że psychicznie maltretowała męża, posługując się wulgarnym i napastliwym językiem prowokowała go do złości, to jeszcze decydując o wyjeździe na wakacje zrobiła krzywdę swoim bliskim, którzy codziennie umierali z niepokoju. Moim zdaniem właśnie te zachowania naszej głównej bohaterki sprawiły, że jest jedną z bardziej realnych postaci literackich jakie spotkałam na swojej drodze. Wyobraźcie sobie, że od ponad 60 lat mieszkacie z ukochaną osobą. Znacie jej wszystkie wady i zalety, słabe punkty i nagromadzone przez lata przyzwyczajenia. Co się dzieje jeśli na waszych oczach wasz ukochany przechodzi metamorfozę? Z kogoś, kogo znacie jak własną kieszeń, staje się obcy. A co najważniejsze wy stajecie się obcymi dla niego. Czy taki stan rzeczy nie wzbudził by w was frustracji?Czy by nie sprawił, że na wasze usta cisnęły by się mocne słowa? Moim zdaniem jest to jak najbardziej naturalne. A fakt wyjazdu na wakacje?Tu odpowiedzcie sobie na pytanie : czy warto się martwić o przyszłość, której właściwie nie ma? Ella jest w terminalnej fazie raka i odmówiła dalszego leczenia. Ile jej zostało? Dni? Tygodnie? Może miesiące? A John? Stan mężczyzny się pogarsza. Choroba zatruła już umysł, teraz bierze się za ciało. Czy John nadal pozostał sobą? Czy te coraz rzadsze okresy odzyskiwania świadomości można nazwać życiem?

Piękno tej powieści kryje się również w stylu jakim została napisana. Nie da się ukryć, że jest to powieść drogi, jednak odbywa się ona w dwóch płaszczyznach. Jedną z nich jest podróż zniszczoną, częściowo zamurowaną, drogą 66, starym kamperem, którą odbywają nasi bohaterowie. Druga płaszczyzna to podróż w przeszłość, we wspomnienia i sentymenty. Odkrywając jak po latach zmieniła się Matka Dróg Ella odkrywa jak choroba jej i męża miała wpływ na jej życie. Kobieta uświadamia sobie, że choć nie doświadczyła  niczego wyjątkowo dobrego, ani wyjątkowo złego to jej życie było dobre a ona sama spełniona. Wychowała dzieci, doczekała się wnuków, a co najważniejsze, znalazła miłość swojego życia, mężczyznę który nadal jest u jej boku. I choć to ona teraz go wspiera w codziennych czynnościach to nadal czuć pomiędzy nimi to młodzieńcze uczucie, które połączyło tę parę kilkadziesiąt lat temu.  W tym momencie spojrzałam na mojego męża i zapragnęłam być taka jak Ella, jednak czy znajdę w sobie wystarczająco dużo siły? Czy moje uczucie jest na tyle silne, że jeśli by do tego doszło, to potrafiłabym zmienić się w całodobową pielęgniarkę i patrzeć jak osoba, którą kocham odchodzi?Właśnie z takimi pytaniami pozostawiła mnie ta książka. Z pytaniami o miarę naszego człowieczeństwa. I wierzcie mi, odpowiedzi na nie mogą być zaskakujące. 

"Mamy jeszcze czas" to również wspaniały przewodnik po jednej na najbardziej ekscytujących dróg Ameryki Północnej. Sama miałam kiedyś marzenie by wynająć samochód i ruszyć trasą 66, odwiedzić miejsca, które znam z filmów i książek. Czy wiedzieliście, że pobocza Oklahomy zanieczyszczone są butelkami wypełnionymi moczem? Że w niektórych Stanach, na hot-doga mówi się Coney-Dog? Tak jak wyspa w Nowym Yorku? A może zainteresuje was, że Ameryka w swojej
megalomanii tworzy wielkie figury, gigantów czyhających na podróżnych. Wielkie reklamy, zachwalające lokalne knajpy czy inne atrakcje. Jednak Route 66 na przełomie dziesiątek lat się zmieniła. W większej części zastąpiona została wielopasmowymi autostradami, skupione przy niej miasteczka robią wszystko by nie zamienić się w miasta-widma.Na każdym kroku czekają na nas Route 66 Diner Bary, wszechobecne banery mające przypomnieć przejezdnym o świetnej przeszłości tych miejsc  Niestety z roku na rok, obraz ten wygląda coraz gorzej, a interior Stanów Zjednoczonych robi się wymarły niczym ciało po chemioterapii.


Jestem zachwycona i niezwykle wdzięczna, że dane mi było sięgnąć po tę książkę. To słodko-gorzka, napisana z naprawdę rewelacyjnym wyczuciem i jednocześnie sporą dawką humoru powieść, która choć w rzeczywistości opowiada o przemijaniu, to daje nadzieję na to, że nasz koniec nie musi być straszny. Najważniejsze jest to jak przeżyjemy nasze życie, jak wielu rzeczy będziemy żałować i jak bardzo spełnieni będziemy się czuli. Pamiętajcie : jeszcze macie czas na zmiany we własnym życiu, nigdy nie jest na nie za późno. I właśnie to jest najważniejszą lekcją jaką wyniosłam z tej lektury. Zdecydowanie jest to jedna z lepszych książek przeczytanych przeze mnie w tym roku. Gorąco polecam.

Tytuł : "Mamy jeszcze czas"
Autor : Michael Zadoorian
Wydawnictwo : HarperCollins Polska
Data wydania : 22 lutego 2018
Tytuł oryginału : The Leisure Seeker

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 
http://www.harpercollins.pl/


"Skradzione laleczki" Ker Dukey, K. Webster

"Skradzione laleczki" Ker Dukey, K. Webster

     Cała klasyka, wszystkie moje ulubione powieści, nie wywołały w czytelnikach tyle emocji co ta niepozornie wyglądająca książeczka. Prawie 9 gwiazdek na portalu lubimyczytac.pl, prawie 4,5 na goodreads.com, co jest niebywałym osiągnięciem. Czy "Skradzione laleczki" są naprawdę aż takim fenomenem? Na to pytanie muszę powiedzieć : stanowcze nie. Jest to jedna z gorszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Choć szukałam czegokolwiek co mogłoby ją wybronić to moje poszukiwania zakończyły się fiaskiem. Kiepska fabuła, denerwujący bohaterowie i mnóstwo błędów merytorycznych - tak w skrócie oceniam książkę Dukey i Webster. Więc dlaczego jestem odosobniona w swojej decyzji? Czy setki, a nawet tysiące czytelników może się mylić?

Pewnej niedzieli 14-letnia June wraz z młodszą siostrą udają się na targ w poszukiwaniu rozrywki. Ich zainteresowanie wzbudza piękna porcelanowa lalka. June obiecuje siostrze, że ją kupi jednak najpierw musi wrócić do domu po pieniądze. Przystojny właściciel straganu oferuje im podwiezienie. Zauroczona młodym mężczyzną nastolatka się zgadza. W furgonetce Benny usypia dziewczynki. 
Budzą się w osobnych celach. Po czterech latach więzienia, wykorzystywania seksualnego i fizycznej agresji, June udaje się uciec. Kiedy trafia do domu rodzinnego stawia sobie jeden jedyny cel w życiu : odnaleźć swoją siostrę. 

Przyznam się bez bicia : nie czytałam "50 twarzy Graya" ani innego thrillera erotycznego i mówiąc szczerze nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek sięgnę po ten gatunek. Więc jakim cudem w moje ręce
trafiły "Skradzione laleczki"? Po pierwsze moją uwagę zwróciła okładka książki, jest po prostu cudowna. Po drugie nie zadałam sobie trudu by dowiedzieć się czegokolwiek o tej pozycji (a wystarczyło przeczytać choć jedną recenzję), więc tym razem zawiniło moje lenistwo i zamiłowanie do ładnych okładek. Kiedy już miałam książkę w rękach nadal wierzyłam, że w moje ręce trafił thriller psychologiczny (zresztą niektórzy tak nazywają tę książkę), więc tym większe było moje rozczarowanie gdy zamiast zgłębiania psychiki naszych bohaterów , autorki postanowiły zgłębić (dogłębnie) ich fizyczność. Dla mnie to było nieco groteskowe. Niestety, muszę pogodzić się z tym, że czytanie o wulgarnych, brutalnych aktach seksualnych jest dla mnie śmieszne. Co innego jeśli mowa o obrazach ruchomych. Ale książka? Czy to w ogóle jest w stanie podnieść ciśnienie? A jeśli nie to po co w ogóle to czytać? Na mnie to niestety nie podziałało, choć muszę przyznać, że niektóre fragmenty były śmieszne, chociażby szantaż w stylu : lepiej się ubierz, bo włożę w Ciebie moje 23 centymetry. To groźba czy prośba? 
No dobrze troszkę się pośmialiśmy więc możemy przejść do drugiej warstwy książki, zostawmy erotykę na boku i skupmy się na thrillerze. I tutaj kolejny raz muszę przyznać, że zdecydowanie lepiej by to wszystko wyglądało po postacią scenariusza, najlepiej już zekranizowanego. Nawet widzę przed oczami kalejdoskop wydarzeń. Choć nad książką pracowały dwie autorki, to akcja pędzi tak jakby pisały uciekając przed aligatorem. A przecież wydawać by się mogło, że dwóch autorów będzie mieć dwa razy więcej czasu na dopracowanie historii. A może one po prostu już pracują nad kolejnym tomem? Na naszą fabułę składają się następujące elementy : wielokrotne morderstwa, porwania, skoki w przeszłość, policyjne śledztwo, wizyty u psychoterapeuty, zerwane zaręczyny i mnóstwo sexu. I to wszystko się zmieściło na zaledwie 230 stronach? Sami musicie przyznać, że musi być to wersja niezwykle okrojona. Jak już nasz ekspres zawiezie nas na stację końcową to tam spotka nas kolejne rozczarowanie w postaci sceny finałowej. Choć przeczytałam ją parę razy to nadal brakuje w niej jakiejkolwiek logiki a gargantuiczny cliffhanger czyha na niczego nieświadomych czytelników.

Ponarzekaliśmy to teraz czas pojęczeć. Z początku chciałam pogrupować mankamenty tej książki i każdy opatrzyć stosownych przykładem, jednak wyszłaby z tego epopeja narodowa, więc postanowiłam wszystko wrzucić do jednego wora. Ku przestrodze. 
Bohaterowie. Jade jest jedną z najbardziej irytujących i nonsensownych postaci kobiecych z jakimi dane mi się było spotkać. Po pierwsze osoba z jej problemami psychicznymi oraz jej przeszłością nie miałaby prawa zaistnieć jako funkcjonariusz policji, nie przeszłaby szczegółowych testów psychologicznych. Po drugie jej obsesja nie jest w jakikolwiek sposób ukierunkowana, czytelnik nie wie czego pragnie nasza główna bohaterka, co jest jej celem. Wie za to, że jest pozbawiona jakichkolwiek uczuć wyższych bo czyż rżnięcie w samochodzie tuż po pogrzebie bliskiej osoby jest normalne? 
Teraz Dillon. Oczywiście i ta postać jest seksoholikiem, choć w przypadku faceta mnie to osobiście nie dziwi (mąż spojrzał spod byka). Oprócz tego cierpi na rozdwojenie jaźni : zazwyczaj bywa wulgarnym dupkiem lecz ma też swoje momenty kiedy przeistacza się w opiekuńczego labradora. Normalnie człowiek orkiestra : nigdy nie wiesz czego się po nim spodziewać. 

Następne w kolejce są błędy merytoryczne. Aż dziw bierze, że policja nie znalazła domu, z którego uciekła June. Dlaczego szukali tylko w promieniu 10 kilometrów? Czemu nie postawili na nogi detektywów całego stanu jeśli wiedzieli, że mają do czynienia nie tylko z porywaczem ale i seryjnym mordercą? W Stanach Zjednoczonych byłoby to nie do pomyślenia. 
Dlaczego w jednym zdaniu jest napisane, że Benjamin nie pija alkoholu, by w kolejnym wspomnieniu June uczynić z niego rzadko, ale jednak praktykującego pijaka?
Podczas całej lektury miałam wrażenie, że czytam w kółko to samo tylko ujęte albo z innej perspektywy albo ubrane w inne zdania. A już na słowo "laleczka" mam odruch wymiotny. Nasi bohaterowie w swoich dialogach albo obiecują sobie, że się zajmą problemem i nikt już nie zostanie skrzywdzony albo gadają o sexie. 
Ostatnią rzeczą, która zwróciła mają uwagę był fakt torturowania sióstr. Czytając jakich rzeczy dopuszczał się Benny by skrzywdzić nastolatki jestem pod wrażeniem, że jak June uciekła na wolność nie było widać po niej fizycznych śladów przemocy. Jakichkolwiek. Moim zdaniem po 4 latach powinna wyglądać jak worek treningowych, chociażby po jednym uderzeniu nosem w ścianę, bo domyślam się, że nasz oprawca nie był chirurgiem amatorem?

Pośmialiśmy się, ponarzekaliśmy i pojęczeliśmy więc pora kończyć. Na podsumowanie już mi brakuje słów. Jeśli "Skradzione" laleczki mają robić reklamę całemu gatunkowi literackiemu, a przypuszczam że tak się stanie ze względu na same dobre opinie, to ja aż się boję mierzyć z kolejnymi pozycjami. Resztę tomów sobie odpuszczę. Zdecydowanie nie była to lektura dla mnie lecz jak wiadomo "każda potwora znajdzie swego amatora". 

Tytuł : "Skradzione laleczki"
Autor : Ker Dukey, K. Webster
Wydawnictwo : NieZwykłe
Data wydania : 30 maja 2018
Tytuł oryginału : Pretty Stolen Dolls

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :

http://www.wydawnictwoniezwykle.pl/
 

"Outsider" Stephen King

"Outsider" Stephen King

     Stephen King nie potrzebuje reklamy, jego nazwisko jest marką samo w sobie, marką która gwarantuje, że Twoje pieniądze zostały dobrze wydane. Ja z mojej strony pragnę jedynie dołożyć cegiełkę do muru pozytywnych opinii na temat najnowszej książki autora. Całe szczęście, że w dniu w którym "Outsider" trafił w moje ręce byłam na urlopie albowiem największą wadą tej książki jest niemożność odłożenia jej na bok, a jak wiadomo ciężko prowadzić samochód mając zajęte ręce. Stephen King kolejny raz zabrał mnie do świata swojego niezwykłego umysłu i kolejny raz była to podróż, którą będę długo wspominać. A teraz nie pozostało mi nic innego tylko uzbroić się w cierpliwość i odliczać dni do premiery następnej kolejnego dzieła amerykańskiego autora.

W parku miejskim Flint City znalezione zostają zwłoki jedenastoletniego chłopca. Z zeznań naocznych świadków wynika, że mordercą jest trener lokalnej drużyny i nauczyciel angielskiego Terence Maitland. Potwierdzają to badania DNA pobranego na miejscu zbrodni. Detektyw Ralph Anderson, za zgodą prokuratora Samuelsa, dokonuje pokazowego aresztowania podejrzanego. Na oczach tysięcy ludzi wyprowadzają Maitlanda z boiska, na którym rozgrywany jest mecz. Mężczyzna ma alibi jednak dla organów ścigania zebrany materiał dowodowy przesądza o wyniku śledztwa. Trener T jest winny.

Jeśli zadacie sobie trud i przeczytacie moją recenzję książki "Pan Mercedes" to dowiecie się, że okrzyknęłam ją najgorszą powieścią Stephena Kinga. Byłam tak rozczarowana "kryminalną" odsłoną autora, że postanowiłam nie sięgać po kolejne tomy cyklu o detektywie Hodgesie. Choć "Outsider" również można zaliczyć do kryminałów to śmiało mogę powiedzieć, że Król Horroru wrócił do
korzeni i nadal jest w świetnej formie. Powieść, która trafiła w moje ręce to połączenie starego dobrego Kinga, w którym się zaczytywałam za małolata, z Kingiem nowym, który próbuje swoich sił w innych gatunkach. Każdy szanujący się autor czuje potrzebę rozwoju i ciągłego doskonalenia swojego warsztatu. Stephen King wykroczył poza ramy horroru w poszukiwaniu czegoś nowego. Jednym się podobało drugim nie. Ja osobiście się cieszę, że kolejny raz było mi dane przeczytać powieść, dzięki której poczułam dreszczyk na plecach, a droga do łazienki była dłuższa, bardziej mroczna i pełna wychodzących z kątów rozmytych cieni. King jest jednym z nielicznych autorów, którzy potrafią mnie nastraszyć nawet w biały dzień. I powodem tego strachu wcale nie jest natłok krwawych opisów, przerażające potwory czy potworni ludzie, lęk który czuję jest lękiem przed złem pierwotnym, złem powstałym w trzewiach ziemi, znanym ludziom z legend. Jedynie ten autor w fenomenalny sposób potrafi wykorzystać podania ludowe i na ich podstawie napisać książkę, która sprawi, że będziemy się bali spać przy zgaszonym świetle. 

Jednak czy to fabuła czy styl autora sprawia, że podczas czytania buzują w nas emocje? Książkę, można podzielić na dwie stylowo odmienne części. Część pierwsza, trwająca do mniej więcej połowy książki, opisuje nam zbrodnię i następujące po niej policyjne śledztwo. To właśnie tutaj poznajemy naszych głównych bohaterów. Jedną z największych umiejętności autora jest umiejętność tworzenia postaci w taki sposób by nie były dla czytelnika obojętne. Są to osoby, które dzięki włożonej w nie pracy są prawdziwe, a zachodzące między nimi interakcji jak najbardziej naturalne. Wydawać by się mogło, że opis codziennych czynności jak pogawędka przy porannej kawie powinien nie dość, że znużyć czytelnika to jeszcze nie mieć większego wpływu na rozwój fabuły. "Outsider" w większości zbudowany jest właśnie na obrazach drobnych czynności i dialogach między bohaterami. Jednak są to dialogi treściwe i zamiast opisywać to opowiadają historię. Jestem skłonna stwierdzić, że nawet najbardziej "nijaka" historia jeśli byłaby napisana przez Stephena Kinga stałaby się interesująca. Autor nie musi ciągle budować suspensu czy w kółko napędzać czytelnikowi stracha by utrzymać naszą uwagę. Na te spokojniejsze momenty czekam z równą niecierpliwością jak i na te bardziej niepokojące czy ekscytujące. To właśnie one dają czytelnikowi odetchnąć bo przecież nie można czytać będąc w ciągłym napięciu prawda? 
Druga część książki, od momentu pojawienia się Holly Gibney, znanej z serii o Billu Hodgesie, stylowo zwalnia choć wzrasta w niej napięcie. Ta część wywarła na mnie nieco mniejsze wrażenie, choć nadal cała historia była frapująca. Wpływ na to miał fakt, że akcja zwolniła, a czyny naszych bohaterów były z góry przewidziane. Dodatkowo nie mogłam się doczekać rozwiązania zagadki, a w takim wypadku podążanie krok w krok za bohaterami było nieco nużące. Również sam punkt kulminacyjny nie pozostawił mnie z otwartymi ustami, wszystko poszło zbyt łatwo, za gładko, nie było efektu "wow".

Jestem tak szczęśliwa, że Stephen King nadal pisze i wydaje swoje książki. Za każdym razem ma inny pomysł, za każdym razem gdzie indziej znajduje inspiracje jednak w jego książkach możemy znaleźć parę cech wspólnych : humor, odnośniki do legend i rdzennej amerykańskiej kultury oraz stopniowe budowanie napięcia wywołujące w czytelniku gamę różnorodnych emocji począwszy od niedowierzania a na zaskoczeniu skończywszy. Stephen King się zmienia. Jego styl ewoluuje. Nie spoczywa na laurach i ciągle stawia przed sobą nowe wyzwania. I właśnie za to muszę mu serdecznie podziękować. Thank You. 

Tytuł : "Outsider"
Autor : Stephen King
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 6 czerwiec 2018
Liczba stron : 640
Tytuł oryginału : The Outsider

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :

http://www.proszynski.pl/Outsider-p-35596-.html

 
"Mgły Avalonu" Marion Zimmer Bradley

"Mgły Avalonu" Marion Zimmer Bradley

     Sięgnęłam po tę książkę z dwóch powodów. Po pierwsze uwielbiam legendy nordyckie i opowieści o Królu Arturze, a po drugie  miałam ochotę na obszerną, epicką powieść, która na długie godziny zabierze mnie w świat baśni. Niestety. "Mgły Avalonu" choć z pewnością są barwne a ich przeczytanie zajmie co najmniej kilka wieczorów (a to dopiero pierwszy tom) to mnie osobiście nieco rozczarowały. Przepełnione odnośnikami do religii, pełne szablonowych i przerysowanych bohaterów oraz zbyt rozbudowanych opisów dzieło, było trudne do przełknięcia i choć nie boję się rozbudowanych historii tak tym razem (przyznam się bez bicia) nie doczytałam do końca.

"Mgły Avalonu" spośród innych książek o Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego stołu wyróżnia fakt, że została napisana z kobiecej perspektywy. Narratorką naszej powieści jest Morgaine. To właśnie z jej punktu widzenia poznajemy Igraine-jej matkę, Gorloisa-ojca oraz Uthera,Gwenhwyfar, Morgause, Merlina, Vivianne, Lancelota oraz resztę postaci opowieści arturiańskich. 

Wybranie Morgaine na naszą narratorkę było chyba jedyną dobrą rzeczą w całej książce. W przeciwieństwie do innych postaci jest ona wiarygodna i brak w niej fanatyzmu, którym nacechowani są inni bohaterowie. Jest dobrym sędzią i w większości czytelnik może polegać na jej osądach. Choć
bardzo się starałam (doczytałam do około 800 strony) to oprócz Morgaine nie znalazłam tutaj ani jednej przyzwoitej bohaterki w korowodzie tych licznych, które się pojawiły. Może pokrótce wam o nich opowiem.
Igraine to zadufana w sobie krętaczka, która udaje miłość do swojego męża dopóki na jej drodze nie staje mężczyzna, z którym ma ją połączyć wątpliwej jakości wróżba. Według proroctwa kobieta powinna nosić jego dziecko. 
Vivianne planowała cudzołóstwo i kazirodztwo. Była dwulicową intrygantką, która pod maską uprzejmości i miłości do bliźniego, skrywała swój czarny i porywczy charakter. Nie cofała się przed niczym by dotrzeć do celu. Tutaj nasuwa mi się na myśl jeszcze jedna rzecz. Vivianne często poprawiała swoich rozmówców mówiąc, że wszystkie boginie i bogowie w rzeczywistości są częścią jednego wielkiego bóstwa, by parę rozdziałów później nic nie stało na przeszkodzie by ta sama osoba ośmieszała wyznawców chrześcijańskiego Boga i wyzywała ich od głupców, którzy wierzą w zabobony. Czy autorka powieści nie zauważyła tej oczywistej nieścisłości?
Jednak najgorsza była Gwenhwyfar. Wydaje mi się, że jedynym powodem dla którego autorka stworzyła tę postać była możliwość wyśmiania chrześcijan. Oprócz urody w bohaterce tej nie było ani jednej cechy za którą czytelnik mógłby ją polubić. 
Czytając tę książkę rzuca się w oczy, że została ona napisana z feministycznego punktu widzenia. Tym bardziej dziwi fakt, że kobiece postaci to zbiór wszelkich wad gatunku ludzkiego. Są na ogół albo podstępne albo irytujące i choć bardzo się starałam to nie byłam w stanie wzbudzić w sobie ani sympatii ani nawet współczucia dla żadnej z nich. 
A co z postaciami męskimi? Tutaj dostaliśmy plejadę klonów niczym żołnierze Imperium w Gwiezdnych Wojnach. Wszyscy byli niezwykle przystojnymi, świetnie wyszkolonymi wojownikami, którymi kierował tylko i wyłącznie popęd seksualny. Zabrakło tutaj oryginalności, a fakt że wszyscy mężczyźni zachowywali się jak przysłowiowe "świnie" sprawił, że książka jeszcze bardziej straciła na wiarygodności.

Kolejnym bardzo ważnym elementem książki jest religia. Czasy Króla Artura to okres kiedy następuje szybki rozwój chrześcijaństwa, które powoli zaczyna wypierać kulty pogańskie. Oczywiście wiedza ta była mi znana jeszcze przed sięgnięciem po tę powieść. Nie spodziewałam się jednak, że to właśnie religia i długie dyskusje z nią związane będą jednym z głównych wątków tej książki. Osobiście uważam, że książki historyczne czy fantasy nie są miejscem na długie dyskusje na tematy religijne czy filozoficzne. Powód? Są to książki dla każdego, a niestety nie każdy czytelnik zainteresowany jest tym tematem. W książce tej to właśnie chrześcijaństwo było kozłem ofiarnym . Choć nie należę do osób głęboko wierzących to zaniepokoiła mnie ta mowa nienawiści w wykonaniu Marion Zimmer Bradley. Szczególnie pierwszych kilkaset stron było przeładowane silnymi, negatywnymi emocjami jednak wątki religijne regularnie pojawiały się w całej książce. Bradley ukazuje nam kler jako przepełniony nienawiścią i żądzami układ, w którym każda kolejna pojawiająca się w książce postać jest jeszcze brutalniejsza, jeszcze głupsza. Choć miała być to powieść o Królu Arturze i jego najbliższych to tak naprawdę przekształciła się ona w prywatne pole bitwy autorki z religią chrześcijańską. Dla mnie osobiście było to nie dość, że dziwne to jeszcze niesmaczne.  Jeśli nie lubicie jednostronnych debat religijnych lub nawet krótkich dyskusji na facebooku tak z pewnością nie będziecie chcieli czytać o tym temacie na kilkuset stronach powieści. 

I oczywiście opisy. Jak doskonale wiecie opisy dnia codziennego w stylu obrazowania techniki posługiwania się nożem i widelcem, to coś co działa mi na nerwy i sprawia, że niejednokrotnie książka wylądowała w kącie.  Wiało nudą a akcja często stawała w miejscu na dobrych kilkadziesiąt stron. Jednak najbardziej irytujące było opisywanie czyjegoś piękna. Tutaj często autorka wykazywała się brakiem konsekwencji na jednej stronie wychwalając czyjś blask by na następnej nazwać tę samą osobę "brzydką" a piękno ukryć wewnątrz. Czyżby "piękny brzydal"?

Po "Mgłach Avalonu" oczekiwałam naprawdę wiele, dlatego teraz, w momencie kiedy skończyłam przygodę z książką na zaledwie 800 stronie (z ponad tysiąca), jestem bardzo rozczarowana. Brnęłam w tę fabułę z każdą stroną licząc, że w końcu będzie lepiej, jednak oprócz paru dobrych fragmentów, książka trzymała ten sam flegmatyczny i pozbawiony emocji rytm. Jest to jedna z najsłabszych wariacji odnośnie legend arturiańskich, książka obrażająca kobiety i poniekąd fałszująca historię. Doceniam wysiłek jaki autorka włożyła w przygotowanie tak obszernej powieści jednak czuję niedosyt i rozczarowanie. Może nawet epickie.


Tytuł : "Mgły Avalonu"
Autor : Marion Zimmer Bradley
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 4 czerwca 2018
Liczba stron : 1160
Tytuł oryginału : The Mists Of Avalon

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :

http://www.zysk.com.pl/
 


"Metoda wodna" John Irving

"Metoda wodna" John Irving

     Jest tylko jedno słowo, które w pełni odda charakter tej powieści : wyjątkowa. Choć czytałam parę książek Johna Irvinga ta jest czymś innym, unikatowym, muszę przyznać, że nie spodziewałam się czegoś takiego po jednym z moich ulubionych autorów. Jak każdy z wielkich pisarzy, Irving w swoich początkowych dziełach poszukiwał własnego stylu. "Metoda wodna" jest drugą po debiucie powieścią autora i choć uważny czytelnik dostrzeże pewne nieścisłości i błędy stylistyczne (szczególnie Ci którzy sięgną po powieść w oryginale) to jednocześnie zda sobie sprawę, że czyta geniusza literackiego. To słodka, zabawna historia z niezapomnianymi postaciami i jestem szczerze zdziwiona, że żaden producent filmowy nie połakomił się na ten gotowy scenariusz. Film o książce o kręceniu filmu. 

Doktorant Fred "Blagier" Trumper idzie na konsultację do znanego urologa Jean-Claude Vignerona, ze względu na problemy ze strony układu moczowego, które nękają go od czasu kiedy był nastolatkiem. Będąc dość pesymistycznie nastawionym do zabiegu chirurgicznego postanawia
poddać się nowatorskiej "metodzie wodnej", która ma go raz na zawsze wyleczyć z problemu. Jednak problemy z oddawaniem moczu nie są jedynymi, które dręczą naszego bohatera. Rozpad małżeństwa, uzależnienie od kłamstw, męcząca praca nad tłumaczeniem poematu z języka staro-dolno-nordyckiego to wszystko sprawia, że nasz bohater przeżywa kryzys.

Jak na jedno z pierwszych dzieł przystało , książka nie jest wolna od błędów, które mogą drażnić tych mniej wyrozumiałych czytelników, którzy zaczęli przygodę z Irvingiem od jego nieco późniejszych powieści. Po pierwsze brak tutaj wyraźnych ram czasowych. Autor operuje w przeszłości i teraźniejszości w sposób dość chaotyczny i wymagający od czytelnika nie dość, że pełnego skupienia to jeszcze zmysłu intuicji. Takie podróże w czasie są częstym zabiegiem w literaturze jednak tutaj dochodzi również czynnik przemieszczania się w przestrzeni oraz częsta zmiana sposobu narracji, która wprowadza dodatkowe zamieszanie. Wraz z naszym bohaterem (bohaterami) odwiedzamy Wiedeń, Iowa, Nowy Jork czy stan Maine i muszę przyznać (choć czytałam uważnie), że na początku nie było dla mnie oczywiste kto był kim. Zajęło mi kilka dobrych rozdziałów rozszyfrowanie przedstawionej przez autora chronologii i poznanie głównych bohaterów. W przeciwieństwie do późniejszych książek Irvinga tutaj postacie są mniej rozwinięte a fabuła, choć wiele obiecuje, rozczaruje niejednego czytelnika. A dlaczego? Ponieważ autor przyzwyczaił nas do epickich, monumentalnych dzieł w stylu "Co gryzie Gilberta Grape'a" i bezwiednie będziemy wszystko do nich przyrównywać zapominając, że każdy musiał kiedyś zacząć. 

Cechą dość charakterystyczną dla naszego autora jest kreowanie postaci "wadliwych" i dziwacznych. Niestety widać, że ta umiejętność nie została jeszcze przez niego udoskonalona więc nasi bohaterowie nie są kompletni i do końca ludzcy. Autor, często w jednym zdaniu, posługiwał się różnymi pseudonimami tego samego bohatera. Choć wprowadzało to zbędne zamieszanie to celem Irvinga było podkreślenie braku tożsamości i głębi kreowanych postaci.  
Jak zawsze kluczowym tematem u Irvinga jest  porzucone dzieciństwo i ojcowie, którzy odchodzą lub są po prostu nieobecni. Tym razem to właśnie głos ojca jest motywem przewodnim narracji i to z jego perspektywy poznajemy całą historię. Jednak postać ojca w "Metodzie wodnej" jest postacią w pełni zagubioną, która sama nie jest w stanie zrozumieć pobudek swoich czynów i zachowania. Śmiało można powiedzieć, że to publika, cała rzesza postaci drugoplanowych, pociąga za sznurki naszego głównego bohatera. Trumper nie musi borykać się z żadnymi realnymi konsekwencjami swoich czynów a jego charakter jest po prostu niewiarygodny, spontaniczność czynów sprawia, że bez zastanowienia rzuca się na głęboką wodę by później żałować, jednak w ostatecznym rozliczeniu żyje długo i szczęśliwie. Choć nasz bohater zachowuje się jak dziecko we mgle to jest doskonałym prototypem późniejszych postaci w powieściach autora. Na podstawie "Metody wodnej" możemy analizować proces powstawania irvingowskiego bohatera. Z każdą kolejną książką autor dodaje mu charakterystyczne cechy by w końcu powstał dziwak doskonały. 

Powieść ta z pewnością zostanie w mojej pamięci przez długi czas. Choć nie pozbawiona błędów jest wspaniałym studium ludzkiej porażki i późniejszego odkupienia. Choć nasz główny bohater może irytować, choć to swoiste katharsis wydaje się zbyt łatwe to książka ta oprócz sporej dozy rozrywki, dostarczyła mi tematów do rozmyślań. Z pewnością sięgnę po inne, wcześniejsze dzieła Johna Irvinga gdyż wierzę, że kryją się wśród nich drogocenne skarby. Co wam również polecam. 

Tytuł : "Metoda wodna"
Autor : John Irving
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 29 maja 2018
Tytuł oryginału : The Water-Method Man

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :


http://www.proszynski.pl/



"Laleczki" Anna Snoekstra

"Laleczki" Anna Snoekstra

     Wprost uwielbiam książki, których akcja toczy się w Australii. Gorący klimat, wielki kontynent-wyspa, którego przeważająca część to spalony słońcem interior nie tknięty ludzką działalnością. Aussie zawsze mnie fascynowała, dlatego wprost nie mogłam sobie darować i nie sięgnąć po książkę Anny Snoekstra. Choć określona mianem thrillera powieść zakwalifikowałabym do gatunku książek obyczajowych, to muszę przyznać, że stworzony przez autorkę mroczny, klaustrofobiczny klimat małego miasteczka podziałał na moją wyobraźnię.  Niestety, choć na końcu fabule udało się wybronić, to nie obyło się bez zgrzytów. No a kto lubi czytać, czując piasek między zębami?

Rose, dwudziestoletnia kelnerka z małej australijskiej miejscowości, ma jedno marzenie. Jest nim
wyrwanie się z miejsca swoich narodzin i rozpoczęcie kariery dziennikarskiej w wielkim świecie. Niestety jej prośba o staż zostaje odrzucona.
Pewnego dnia dziewczyna dowiaduje się, że część rodzin znalazła na progu swoich domów laleczki do złudzenia przypominające ich pociechy. W mieście wybucha panika. Rose w tym całym zamieszaniu dostrzega dla siebie szansę. Postanawia napisać artykuł, w którym sugeruje, że zabawki mogą być dziełem pedofila, który w ten sposób oznacza swoje przyszłe ofiary. Wydrukowany przez jedną z plotkarskich gazet artykuł przysparza dziewczynie wrogów, niektórzy uważają, że ze względu
na prowadzone na własną rękę śledztwo, zasłużyła na karę.

Nic nie denerwuje mnie bardziej niż brak konsekwencji autorów powieści i ich edytorów. Nawet jeśli fabuła jest mistrzowska a bohaterowie bardziej realni niż nasza najbliższa rodzina, to jeśli w tekście roi się od zwykłych błędów merytorycznych, których naprawienie zajęłoby dosłownie parę sekund, to otwiera mi się nóż w kieszeni, a czytanie zamiast być rozrywką staje się pogonią w poszukiwaniu kolejnych nieścisłości. Niestety. "Laleczki" są doskonałym przykładem braku jakiejkolwiek pracy edytorskiej. Choć zazwyczaj nie podaję przykładów tym razem zmieniłam zdanie by przyszli czytelnicy zdali sobie sprawę jak mało wysiłku wymagało ich poprawienie. Gdzieś na pierwszych stronach książki autorka opisuje nasze senne miasteczko jako : wystarczająco duże by na ulicach nie wpadać na samych znajomych. Kilkadziesiąt stron później nasza bohaterka przyznaje, że zna tutaj każdego. Ta sama osoba wchodzi do budynku ratusza by skorzystać z jedynego w mieście dobrodziejstwa jakim jest klimatyzacja, fakt ten zostaje podkreślony dwukrotnie. Okazuje się, że generatorów chłodu przybywa z dnia na dzień, klimatyzacja pojawia się również na stacji benzynowej i w restauracji. Policja tłumaczy się z braku postępów w śledztwie brakami kadrowymi, kiedy na praktycznie każdej stronie powieści stróże prawa nie zajmują się niczym innym jak picie piwa w lokalnej spelunie  zamiast zajmować się pracą operacyjną. Takich przykładów nieścisłości i luk w fabule można mnożyć w nieskończoność.

Teraz skupmy się na samej fabule. Może was zaskoczę, patrząc na recenzje innych czytelników, ale "Laleczki" napisane zostały z pomysłem i fantazją a samo zakończenie książki było dla mnie zaskakujące i ukazało, że autorce w przekonujący sposób udało się połączyć wszystkie z pozoru do siebie nie pasujące wątki a nawet wykazać się sporą dozą sarkazmu i sprytu w rozwiązaniu zagadki. Część recenzentów zarzuca książce zbytnią obyczajowość, nudę i przewidywalność. Owszem, pierwsza połowa książki stanowi część opisową, w której poznajemy naszych głównych bohaterów, ich wzajemne relacje i miejsce w którym przyszło im żyć, choć bardziej pasuje tutaj słowo egzystować. W tej części autorka powoli buduje suspens i klimat naszej powieści. Dowiadujemy się o tajemniczym pożarze budynku sądu, spojrzymy w oczy pojawiającym się na wycieraczkach laleczkom i wpadniemy na ukrytego za zrobioną z papierowego talerzyka maską, nastolatka. Naszym oczom ukaże się zamknięta społeczność, która powoli staje się ofiarą zbiorowej paranoi. Do tej pory ufający sobie sąsiedzi zamkną się za drzwiami własnych domów, za szczelnie zasłoniętymi żaluzjami. Na jaw zaczną wychodzić głęboko skrywane rodzinne sekrety. Ci którzy wydawali nam się dobrzy, pokażą swoje prawdziwe twarze. I kiedy czytelnik dochodzi do momentu, kiedy jest w pełni skonfundowany autorka wrzuca drugi bieg. Fabuła przyśpiesza, książka obyczajowa zmienia się w rasowy thriller, zwroty akcji są emocjonujące jak naciskanie spustu w rosyjskiej ruletce, a wszystko to zmierza do punktu kulminacyjnego, którego nie byłam w stanie przewidzieć. Jednym słowem : rewelacja.

Jednak prawdziwą bohaterką naszej książki jest Rose i jej marzenie : dziennikarska kariera. "Laleczki" to historia ambicji młodej dziewczyny, która nie cofnie się przed niczym by osiągnąć sukces. Rose poniekąd przypomina mnie samą jeszcze kilka lat wstecz, kiedy moje marzenia były świeże i wierzyłam że jestem w stanie je spełnić. Choć nie pochodzę z małej miejscowości a dużego miasta, choć rodzice nie wyrzucili mnie z domu i mi pomagali dzięki czemu miałam ułatwiony start w życiu, to jestem w stanie wejść w buty naszej bohaterki, poczuć klaustrofobiczny klimat małej miejscowości, poczuć rutynę dnia codziennego, widzieć ciągle te same twarze. Będąc Rose zrobiłabym wszystko byle tylko uciec z Colmstock. Zostawić rodzinę i przyjaciół, spakować walizkę i rzucić się na głęboką wodę.
Kolejnym głównym bohaterem jest samo australijskie miasteczko i jego społeczność. Colmstock, po zamknięciu fabryki samochodowej, pogrążyło się w marazmie, a jego mieszkańcy w oparach alkoholu i kryształkach metamfetaminy. Kiedyś porządne rodziny stały się patologiczne, homofobia jest na porządku dziennym a na wszystkich przyjezdnych pada cień podejrzliwości. Jest to miejsce gdzie kwitnie przestępczość, służby cywilne są skorumpowane a wszelkie śledztwa prowadzone
nieumiejętnie.Autorka w obrazowy sposób opisała przemianę ludzkiej psychiki ze względu na zmieniające się warunki otoczenia. W momencie kiedy nie istnieje żadna wizja przyszłości, nie ma pracy, perspektyw i pieniędzy ludzie się degenerują. Rutyna i nuda jest zabójcza dla naszego umysłu, wyzwala zwierzęce instynkty i pcha człowieka na ścieżkę przemocy. Istota ludzka staje się brutalna, szuka tanich podniet i zastrzyku adrenaliny. Żyję w mieście gdzie całe dzielnice zdegenerowanych ludzi egzystują z dnia na dzień będąc wrzodem na wizerunku miasta. Choć wielu taki obraz może się wydać przesadzony ja go kupiłam, wierząc że krach ekonomiczny może doprowadzić do ruiny małe społeczności a ich populację zmienić w krwiożercze zombie. 

"Laleczki" to dobrze nie tylko zaskakująca fabuła, to również książka opowiadająca pewną historię, historię która mogłaby stać się udziałem każdego z nas, gdyż krachy ekonomiczne, w dzisiejszych czasach, są na porządku dziennym. Ta napisana prostym, często brutalnym, językiem powieść zabiera nas w najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duży ukazując jej zwierzęce oblicze. Z kart książki wyłania się pesymistyczny obraz człowieka jako jednostki kierującej się w życiu popędami, często zmierzającej do celu po trupach. I niestety jest to obraz prawdziwy. Choć nie pozbawiona błędów, powieść dostarczyła mi sporo rozrywki a na koniec przyszedł również czas na zadumę. Polecam.


Tytuł : "Laleczki"
Autor : Anna Snoekstra
Wydawnictwo : HarperCollins Polska
Data wydania : 11 kwietnia 2018
Liczba stron : 336
Tytuł oryginału : Little Secrets


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :



"Ułamek sekundy" Douglas E. Richards

"Ułamek sekundy" Douglas E. Richards

     Już myślałam, że gatunek jakim jest techno-thriller stracił na popularności i jedynie Michael Crichton samotnie walczy na tym jałowym polu. I kiedy już straciłam wszelką nadzieję w moje ręce wpadła książka nieznanego mi autora Douglasa E. Richardsa "Ułamek sekundy". Nie dość, że jest to połączenie literatury naukowej z wartką akcją, to jeszcze fabuła krąży wokół podróży w czasie, tematu który od zawsze wzbudzał moje zainteresowanie. Najbardziej jednak fascynujące jest to, że wehikuł czasu może się cofnąć zaledwie o pół sekundy. Czy taka podróż w czasie w ogóle ma sens? Richards pokazał nam, że ta nowoczesna technologia może okazać się zabójcza i w konsekwencji doprowadzić do zniszczenia naszej planety i gatunku ludzkiego. 

Po powrocie z tygodniowej wizyty u siostry, Jenny wraca do domu gdzie czeka na nią podekscytowany małżonek. Nathan Wexler jest światowej sławy fizykiem i podczas nieobecności swojej żony dokonał odkrycia, które zrewolucjonizuje świat, odkrycia na miarę Nagrody Nobla. Kiedy podczas uroczystej kolacji pragnie podzielić się z Jenny swoimi obliczeniami, niespodziewanie do ich domu wkracza czwórka uzbrojonych ludzi. Małżeństwo zmuszone jest opuścić mieszkanie i wraz z napastnikami udać się do stojącej na ulicy ciężarówki. W drodze do celu samochód zostaje zaatakowany przez nieznanych sprawców. Prawie nikomu nie udaje się przeżyć. 

Choć książkę ukończyłam już parę dni temu to dość długo się zastanawiałam jak powinna wyglądać
moja recenzja. Choć mi osobiście "Ułamek sekundy" przypadł do gustu to dostrzegłam w niej rzeczy, które będą przedmiotem krytyki innych czytelników. Pierwszą rzeczą jest sam gatunek powieści jakim jest techno-thriller , a na pewno nie jest to gatunek dla każdego. Jak mówi nam Wikipedia jest
to połączenie thrillera szpiegowskiego, powieści wojennej z science fiction. W przypadku "Ułamka sekundy" dość duży nacisk położony jest właśnie na element fantastyki, a mowa tutaj o szczególnej formie podróży w czasie. Wydawać by się mogło, że cofnięcie się o pół sekundy nie będzie miało żadnego wpływu na naszą rzeczywistość, przejdzie bez echa i choć ciekawe, z punktu widzenia nowoczesnych teorii fizyki, to nie znajdzie żadnego użytecznego zastosowania. Okazuje się, że jest inaczej, a stworzony do tych celów wehikuł czasu może się okazać bronią będącą w stanie zniszczyć świat. Jak przyznaje sam autor (w notce na końcu książki) spędził on długie godziny na zgłębianiu tematu podróży w czasie i tych praw fizyki, którymi posiłkował się podczas pisania powieści. Ten głęboki "research" doprowadził do powstania ciekawej książki, która w przystępny sposób opowiada nam o problemach związanych z podróżami w czasie i przestrzeni. Wiedząc, że nie każdy czytelnik jest geniuszem fizyczno-matematycznym całą swoją nabytą wiedzę autor wplótł w dialogi pomiędzy bohaterami. Niektórzy właśnie te fragmenty krytykują najbardziej, dowodząc że mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią i zanikiem dynamiczności fabuły. Nasi bohaterowie zamiast działać rozmawiają, a ich rozmowy, choć prowadzone prostym językiem, nadal bywają niezrozumiałe dla czytelnika. Osobiście się z tym nie zgadzam. Czytając książkę (jakąkolwiek), uważam że warto poświęcić jej czas, tak jak autor spędził miesiące na jej pisaniu, tak my powinniśmy wykazać należyty szacunek dla jego pracy. Jeśli czegoś nie rozumiemy, powinniśmy na własną rękę zgłębić temat, do czego Richards nas zresztą zachęca, a nie narzekać, że coś jest "zbyt trudne". Po drugie, w przypadku tej książki, opisanie pewnych zachowań i procesów, było jedyną możliwością wyjaśnienia dalszego rozwoju fabuły. Bez tego całość byłaby wybrakowana a fala krytycyzmu jeszcze większa. 

Choć, jak pisałam wyżej, dość obszerne fragmenty książki to dialogi, nie brakuje tutaj wartkiej akcji, pełnej nieoczekiwanych "twistów". Już sam początek powieści rozpoczął się od wielkiego "BUM" jakim było zabójstwo światowej sławy fizyka, choć byłam święcie przekonana , że będzie on jednym z głównych bohaterów. Po tym wydarzeniu jego żona Jenny oraz zatrudniony przez nią prywatny detektyw Aaron i naukowiec Dan, muszą uciekać przed organizacjami zbrojnymi, których głównym celem jest dotarcie do ostatniego wynalazku zabitego Nathana Wexlera. Pogrążona w żałobie kobieta w ułamku sekundy musi się stać odważną heroiną, która zrobi wszystko by przeżyć i pomścić swojego męża. Emerytowany żołnierz służb specjalnych musi przypomnieć sobie całe swoje przeszkolenie by przewidzieć zastawione na nich pułapki a nieświadomy niczego naukowiec użyć całej swojej dotychczasowej wiedzy by naświetlić sytuację w jakiej się znaleźli. Brzmi ciekawie prawda? Oczywiście dla niektórych nasze postaci okażą się naiwne i nieco naciągane (szczególnie w przypadku Jenny), jednak mamy w końcu do czynienia z thrillerem, a główną cechą tego gatunku jest wartka akcja z dreszczykiem emocji, więc możemy wybaczyć autorowi, że zbytnio nie zgłębiał psychiki swoich bohaterów. 

Muszę przyznać, że "Ułamek sekundy" jest książką, która w pełni pochłonie czytelnika. Choć dialogi często przywodzą na myśl średniej klasy młodzieżówkę, a humor żarty rodem z Familiady, to każda strona przesycona jest jeśli nie akcją to ciekawymi faktami z dziedziny fizyki. Autor aby sprawić by ta wiedza była bardziej przystępna posiłkuje się przykładami ze znanych nam filmów, takich jak "Powrót do przyszłości" czy "Star Trek". Dodatkowo smaczku powieści dodaje fakt, że nasza fabuła
jest czymś nowatorskim, autor nie boi się zabijać nawet głównych bohaterów (i nie mówię o tym co wiadomo już na samym początku książki) a zakończenie powieści jest zaskakujące. 

Książka stawia czytelnikowi mnóstwo pytań, w tym wiele ważnych dotyczących ludzkiej moralności i trudnych wyborów, które w przyszłości mogą przed nami stanąć. Czy moralnym jest poświęcenie tysięcy ludzi by mogła przeżyć jednostka? Czy grozi nam Idiokracja? Po przeczytaniu tej powieści mam dość mieszane uczucia odnośnie nowych technologii. Richards naświetlił mi problem, z którego nie zdawałam sobie sprawy. Jednak teraz wiem, że niektóre wynalazki lepiej żeby pozostały "nie odkryte". Polecam wszystkim fanom podróży w czasie jak i miłośnikom thrillerów z wartką akcją.

Tytuł : "Ułamek sekundy"
Autor : Douglas E. Richards
Wydawnictwo : NieZwykłe
Data wydania : 4 kwietnia 2018
Liczba stron : 470
data oryginału : Split second

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 




Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger