"To ja byłem Vermeerem. Narodziny i upadek największego fałszerza XX wieku" Frank Wynne

"To ja byłem Vermeerem. Narodziny i upadek największego fałszerza XX wieku" Frank Wynne

     Często się zastanawiałam czy fałszerza obrazów, utalentowanego kopistę, można nazwać artystą? Czy wyjątkowe zdolności manualne już robią z człowieka malarza? Czy może najważniejszy jest sam pomysł? Wymyślenie nowej techniki? Innowacyjność? W końcu i białe, niezamalowane płótna sprzedawały się po dziesiątki tysięcy dolarów. Niektórzy kolekcjonerzy wręcz proszą kopistów o stworzenie duplikatu obrazu, który będą mogli powiesić na ścianie, a oryginał będzie bezpieczny w skrytce depozytowej. Często są to dzieła, których nie sposób odróżnić od oryginału. Han Van Meegeren był fałszerzem doskonałym, wymyślał techniki dzięki którym jego największe prace przez dziesiątki lat zdobiły ściany europejskich muzeów. Jeśli piszemy biografie malarzy to czemu nie przypatrzeć się bliżej tym co stoją w ich cieniu? Często są to postaci równie fascynujące. I to jest właśnie jedna z nich. 


W 1945 roku, mało znany artysta i handlarz dzieł sztuki, został aresztowany przez policję za sprzedaż cennego obrazu Vermeera, skarbu narodowego, Hermanowi Goringowi, ówczesnemu marszałkowi III Rzeszy. Uznane to zostało za zdradę stanu a karą za nią była śmierć. Gnijąc w wilgotnej więziennej celi Han Van Meegeren nie mógł wydobyć z siebie słów, które dałyby mu wolność. Nie chciał się przyznać, że wszystko to było fałszerstwem.
"To ja byłem Vermeerem" opowiada o losach jednego z najbardziej utalentowanych fałszerzy dzieł sztuki. W niespełna 10 lat, na swoich oszustwach, zarobił odpowiednik dzisiejszych 50 milionów dolarów. Jako malarz poniósł klęskę, jako fałszerz był niedościgniony a "jego" obrazy wisiały obok dzieł Rembrandta i Vermeera. 

Han Van Meegeren, a właściwie Henricus Anthonius Van Meegeren, już od dzieciństwa kochał sztukę. Po początkowych sukcesach nieuchronnie przyszła fala krytyki. Młodego malarza uznano za niezdolnego do stworzenia oryginalnych dzieł. Rozgoryczony Meegeren postanowił wszystkim zagrać na nosie. Jeśli widzieli w nim doskonałego kopistę i naśladowcę to jego jedynym celem zostało udowodnienie, że mieli rację. Postawił sobie za cel stanie się fałszerzem doskonałym, którego dzieła zawisną w muzeach świata. Na pierwszy ogień poszła twórczość Jana Vermeera. Po kilkudziesięciu próbach udało mu się stworzyć dzieło, które zostało uznane za oryginał i trafiło do jednego z muzeów. Podobny los spotkał jeszcze kilka z jego dzieł. 
Meegeren to człowiek, któremu zabrano wszelkie marzenia. W dzisiejszych czasach jego twórczość nie zostałaby w ogóle dostrzeżona. Podobnej klasy artysta, lecz o słabszej psychice, skończył by jako nauczyciel plastyki w jednej z lokalnych podstawówek lub animator na weselach. Jednak nie on. Henricus był osobą która znała swoją wartość i wierzyła we własne umiejętności. Do tego był mściwy, zachłanny i próżny. Postanowił osiągnąć swój cel nie bacząc na toczące się kłody. Poniekąd mu się to udało. Oszukał osoby, które wiele lat wpatrywały się w obrazy, sprawdzając ich oryginalność. Swój "zawód" doprowadził do perfekcji, czasem się mogło wydawać, że to uczeń prześcignął mistrza. Całe jego życie było jednym wielkim oszustwem i zemstą na ludziach, którzy nie docenili jego pracy. W ostatecznym rozliczeniu to on był górą. Udowodnił światu, że jest coś wart, trafił tam gdzie zawsze chciał, na ścianę z eksponatami, tam gdzie mogły go podziwiać tłumy. 

Muszę przyznać, że powieść Franka Wynne'a zadowoli wszystkich pasjonatów malarstwa, żeby wręcz nie powiedzieć malarskich geeków. Żeby w pełni ją zrozumieć wymagana jest od czytelnika więcej niż podstawowa wiedza z zakresu technik malarskich, bo nie podejrzewam, że ktoś z nas zna się tutaj na fałszerstwie. By zostać profesjonalnym fałszerzem nie wystarczy posiadać umiejętności i talent, trzeba również mieć wiedzę na temat dzieł i artystów, których chcemy kopiować. Autor nie boi się nam tej wiedzy przekazać, nawet jeśli ryzykuje, że czytelnik się znudzi mnóstwem zwrotów technicznych i odłoży książkę na półkę. Meegeren już jako nastolatek nauczył się jak poprawnie mieszać kolory, dogłębnie analizował styl malarzy, których kochał. Znał na pamięć każde ich pociągnięcie pędzlem. By nie zostać wykrytym czytał fachową literaturę na temat wykrywania fałszerstw za pomocą analizy chemicznej i rentgenowskiej. Godzinami ćwiczył style i maniery charakteryzujące znanych artystów. Z tej książki dowiemy się jakim cudem Meegeren był w stanie podrobić obraz pochodzący z XVII. wieku. Jak za pomocą nowoczesnych materiałów i techniki udało mu się odpowiednio postarzyć dzieło tak by nie wzbudzić podejrzeń specjalistów. On nie tylko kopiował, również "tworzył" dzieła dawno zmarłych malarzy, nadawał swoim dziełom znane nazwiska. I uchodziło mu to bezkarnie.Czytając tę powieść odnosiłam wrażenie, że poznaję życie wirtuoza oszustwa i było to niezwykle fascynujące.

Ciężko jest napisać biografię w taki sposób by wyjść ponad daty, miejsca i zdarzenia. Z życia człowieka zrobić temat książki i powstrzymać się przed wypunktowaniem, szczególnie jeśli osoba o której losach opowiadamy nie była nam bliska. Musimy stworzyć całą otoczkę, wszystkie dialogi zarówno wewnętrzne jak i międzyludzkie, które dodadzą naszemu dziełu nie tylko formy ale i treści. Pomimo wciągającej historii cały czas się zastanawiałam czy autor nie posunął się za daleko w tworzeniu rzeczywistości. We wkładaniu w usta ludzi zdań, których nigdy nie wypowiedzieli. Momentami czułam, że narracja jest pusta, nudnawa, naszpikowana fałszywymi emocjami i sztucznym dialogiem.  Czuć, że autor opiera się na innych biografiach.

 Jest nie sposób nie podziwiać człowieka, któremu udało się oszukać krytyków i znawców sztuki i to jednych z najlepszych w Europie. Nie sposób nie zachwycić się nad jego zdolnościami artystycznymi,umiejętnościami , cierpliwością i śmiałością. Był on autorem oszustwa na gigantyczną skalę i zniszczyła go tylko i wyłącznie miłość do pieniądza. Meegeren nie był człowiekiem miłym i subtelnym, jak większość artystów. To skomplikowany i utalentowany przestępca, który dokonał niemożliwego. Ten przebiegły artysta sprawił, że do tej pory tak nie do końca wiadomo, które z obrazów wiszących w galeriach prywatnych i muzeach są podróbkami a które oryginałami. Skutki jego kłamstw trwają do dziś i myślę, że już nigdy nie dowiemy się prawdy.


Tytuł : "To ja byłem Vermeerem"
Autor : Frank Wynne
Wydawnictwo : Rebis
Data wydania : 10 lipca 2018
Liczba stron : 280
Tytuł oryginału : I Was Vermeer : The Legend Of The Forger



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :



https://www.rebis.com.pl/





[PRZEDPREMIEROWO] "Biegając boso" Amy Harmon

[PRZEDPREMIEROWO] "Biegając boso" Amy Harmon

     Od jednej z moich amerykańskich "pen pal" dowiedziałam się, że najnowsza książka Amy Harmon będzie nawiązywać do "Prawa Mojżesza", książki która szturmem zdobyła moje serce. Od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Teraz, już po lekturze, czuję się jak najedzony kot, leżę i oblizuję pazurki. Kolejny raz autorka zabrała mnie w fascynującą podróż w poszukiwaniu miłości, tym razem uczucia drugiej szansy, miłości z odzysku. Uwielbiam Amy Harmon za sposób w jaki bawi się słowem i lekkość z którą tworzy swoje światy. Widać, że autorka kocha to co robi, a nie ma nic przyjemniejszego niż czytać utwór napisany z pasją i miłością.

Josie Jensen jest nieśmiałą nastolatką posiadającą niezwykły talent rozumienia muzyki. Pewnego dnia, w szkolnym autobusie, poznaje Samuela Yazziego, Indianina z plemienia Navaho. Wspólne podróże sprawiają, że para nastolatków zaprzyjaźnia się. Rozmawiają o muzyce i legendach powoli stając się bratnimi duszami.
Po ukończeniu szkoły Samuel opuszcza miasteczko z postanowieniem zostania żołnierzem piechoty morskiej. Kiedy po latach wraca do Levan odkrywa, że Josie niewiele się zmieniła a uczucie, które narodziło się w szkolnym autobusie nadal ma szansę rozkwitnąć.

Jak to się mówi na śląsku "wyd.upca mi żyły na karku" jak czytam o związku, chociażby platonicznym, pomiędzy trzynastolatką i dorosłym osiemnastoletnim facetem. I to jest jedyny zgrzyt fabularny na jaki się natknęłam. Niestety jego widmo pozostało ze mną już do końca powieści.Ostatnio w radiu słyszałam, że polski rząd zastanawia się nad zniżeniem, do 12 roku życia, progu legalności pożycia seksualnego z nieletnimi. Jako matka dwóch córek miałam ochotę krzyknąć : "że co proszę?!". Muszę przyznać, że w powieści Amy Harmon granica przyjaźni w żaden sposób nie zostaje przekroczona, jednak umysł czytelnika ma ma funkcję, która nazywa się wyobraźnią. I to właśnie ona odpowiedzialna jest za nadbudowywanie obrazów. W moim przekonaniu gdyby nie wyjazd Samuela do wojska, ich czysto przyjacielski związek by wyewoluował w coś bardziej poważnego, czym musiał by się zainteresować prokurator. Oczywiście zarówno sama autorka jak i wielbiciele książki tłumaczą, że Josie była nad wyraz rozwiniętą intelektualnie nastolatką jednak do mnie to nie przemawia. Niezależnie ile obiadów zdążyła ugotować ojcu i braciom, nie ważne ile godzin spędziła na sprzątaniu, nie znaczy to jeszcze, że jest osobą dorosłą. Trzynaście lat to wiek kiedy niektóre dzieci nadal się bawią zabawkami, to nawet za wcześnie na typowy bunt nastolatków. A z drugiej strony patrząc. Co dorosły mężczyzna mógłby widzieć w trzynastoletniej dziewczynie? Przecież różnica w zakresie zainteresowań w okresie dojrzewania jest kolosalna. Jeśli macie rodzeństwo to doskonale wiecie o czym mówię.

Już ponarzekałam więc możemy przejść do kolejnej części naszej powieści, czasu kiedy nasi bohaterowie są osobami dorosłymi i spotykają się ponownie. Musicie wiedzieć, że te siedem lat rozłąki było dla Josie,czasem niezbyt przyjemnych doświadczeń. Kiedy ponownie spotkała Samuela znajdowała się w takim momencie swojego życia, że potrzebowała by ktoś wyciągnął do niej pomocną dłoń, przytulił pocieszył. Kiedy początkowe rozdziały książki opowiadały o Samuelu, młodym mężczyźnie, który czuł że nie do końca pasuje do swoich rówieśników, tak druga część książki to opowieść o kobiecie, która poszukuje celu w życiu, własnej drogi która ją wyprowadzi z meandrów tragicznej przeszłości. Śmiało można powiedzieć, że Amy Harmon stworzyła dzieło opowiadające o dwójce ludzi, którzy poszukują swojej tożsamości i miejsca, które można nazwać domem. A jeśli po drodze poznają również miłość to tym lepiej.
Samuel jest pół Indianinem. Wywodzi się z plemienia Navaho jednak uczęszcza do szkoły w której większość stanowią biali. To właśnie tam uświadomił sobie, że istnieją pewne różnice w wyglądzie, kulturze, religii i zachowaniu, które sprawiają, że czuje się inny od kolegów z klasy. Nie czuje tej przynależności. Dla innych członków swojego plemienia był za mało "rdzenny", dla białych zbyt "kolorowy".Jedynie Josie traktowała go jak równego sobie. Za pomocą muzyki uczyła go pewności siebie. "Biegając boso" to książka pełna dźwięków i melodii, która za sprawą barwnego, opisowego języka autorki, rozbrzmiewa również w naszej duszy. Jeśli nie lubicie klasyki, to za sprawą tej pozycji z pewnością się nią zainteresujecie. Podobnie jest z historią. Słuchając opowiadanych przez Samuela legend i indiańskich baśni, wkroczycie w świat, często krwawej, historii Stanów Zjednoczonych. A ponieważ nasza książkowa dwójka sporo czasu spędza na rozmowie, to tych historii będzie naprawdę wiele. Muszę przyznać, że Amy Harmon wie o czym pisze, a jej fascynacja kulturą i sztuką Indian nie kończy się na własnoręcznym zbudowaniu tipi z Wallmartu. Mnóstwo jest tu szczegółów, które świadczą o tym, że autorka dogłębnie zbadała temat.


Josie Jensen to jedna z bardziej uroczych bohaterek jakie poznałam. To prawdziwy "mól książkowy" i w jej przypadku miłość do słowa drukowanego nie jest jedynie maską. Autorzy często próbują zrobić ze swoich postaci wygadanych wielbicieli książek, szczególnie klasyki, jednak często wychodzi to sztucznie. Josie jest prawdziwa. Świat książek to dla niej odskocznia od życia codziennego. Jednak nie stanowią one jedynie pożywki dla duszy. Josie się uczy. Dzięki książkom poznaje nowe tematy do dyskusji, analizuje cudze doświadczenia. Każda powieść jest dla niej wyzwaniem, smakowitym kąskiem, który trzeba najpierw pogryźć a później przetrawić. Fakt, że przeczytała w życiu mnóstwo książek sprawia, że dialogi stają się nadzwyczaj interesujące. Kolejną pasją Josie jest ogrodnictwo, jeszcze jedną kuchnia, inną muzyka. Czy wy również marzycie o przyjaciółce, która nie dość, że stworzy dzieło sztuki z warzyw wyhodowanych we własnym ogródku to jeszcze podzieli się przemyśleniami nad ostatnią książką przy dźwiękach Beethovena? Jeśli tak to zapraszam : poznajcie Josie, dziewczynę z Levan.

Amy Harmon przyzwyczaiła mnie do tego, że czytając jej powieści wychodzi ze mnie płaczliwa natura bobra. Tak było i tym razem. Zresztą trudno powstrzymać łzy jeśli ktoś pisze emocjami. A wierzcie mi "Biegając boso" to książka pełna wzruszeń, małych tragedii i miłości. Opowiada o przeznaczeniu, które nas dopadnie w każdym zakątku świata. Niech ta książka da nadzieję tysiącom nastolatek, młodych kobiet, które czekają na miłość. Nie martwcie się ona przyjdzie, czasem w najbardziej niespodziewanym momencie. Gorąco polecam te oraz inne powieści autorki.


Tytuł : "Biegając boso"
Autor : Amy Harmon
Wydawnictwo : Editio 
Data wydania : 7 sierpnia 2018
Liczba stron : 344
Tytuł oryginału : Running Barefoot 



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
https://editio.pl/



"Ułuda" Artur Cieślar

"Ułuda" Artur Cieślar

     Po pierwszych czterech stronach pełnych równoważników zdań, przenośni, wyrwanych z kontekstu wyrazów i wszechobecnego chaosu, miałam ochotę odłożyć książkę z powrotem na półkę. Kolejny raz uratowała mnie moja anielska cierpliwość i ośli upór. To co dostałam w kolejnych rozdziałach było ucztą dla zmysłów. Artur Cieślar sprawił, że usłyszałam kolory i zobaczyłam dźwięki, Indie w jego powieści są bardziej "indyjskie", fikcja literacka bardziej realna od rzeczywistości. "Ułuda" to jedna z tych książek, które smakujemy, chcąc z każdej strony wycisnąć jak najwięcej treści. Kolejne kartki wywołują w nas smutek i żal gdyż nieuchronnie zbliżamy się ku końcowi. Również temu metafizycznemu. 


Mateusz został poproszony przez swoją najbliższą, śmiertelnie chorą, przyjaciółkę by po jej śmierci dopilnował kremacji ciała a prochy zabrał ze sobą do Indii i rozsypał w miejscu przebudzenia Buddy. Mężczyzna postanawia spełnić ostatnią wolę Igi. Z shakerem pod pachą wsiada na pokład lecącego do Delhi samolotu. Nawet się nie spodziewa jak wielki wpływ na jego życie będzie miała ta podróż i ludzie poznani w trakcie wędrówki po egzotycznym Oriencie.


Artur Cieślar z zawodu filolog romanista z zamiłowania pisarz podróżnik. Uwielbiam kiedy w moje ręce wpadają książki napisane z pasją czy wręcz miłością, a tylko osoba która kocha Indie i jest
otwarta na inne kultury, byłaby w stanie stworzyć tak wyjątkową, oryginalną w swojej egzotyce i porywającą powieść. "Ułuda" to tytuł paradoksalny, szyderczy wręcz, gdyż całość sprawia wrażenie realności, której bliżej do książki podróżniczej niż fikcji literackiej. Jeśli ktoś by mi powiedział, że to sam autor był bohaterem tych wydarzeń a wszystko to co przeczytałam jest prawdą, łyknęła bym to jak pelikan rybkę. Przeczytałam "Shantaram" (i to dwie części) , przebrnęłam przez "Siddharthę" Hermana Hesse lecz dopiero powieść polskiego autora pozwoliła mi zobaczyć prawdziwe oblicze Indii, kraju będącego przedsionkiem piekła, kraju żebraczych mafii, zapchlonych psów i wiecznego szczęścia. Indie to ojczyzna paradoksów, kontrastów i skrajności. To świat kwitnącej bugenwili, której zapach maskuje smród gnijących strupów kalek potrząsających miskami na datki. To miejsce gdzie piwo ma konsystencję maślanki a świece robi się z masła, masła które również dodaje się do herbaty. Poznajemy kraj, który stał się nowym domem dla wielu uciekinierów, którzy na własnych plecach przynieśli swój dobytek, kulturę i tradycję. Zbudowali świątynie dla własnych Bogów i zapalili im tysiące kadzidełek. Indie to kraj miliarda ludzi i dwunastu miliardów szczurów, gdzie krowy są święte jednak czasem trzeba zabić nawet świętość bo nie każdy potrafi żyć samą wiarą. Autor w przepiękny sposób opisał nam zaledwie mały fragment tego ogromnego kraju, sprawiając, że jestem ciekawa poznania, odkrycia całości obrazu. Język powieści, choć momentami brutalny i wulgarny, jest piękny w swojej liryczności, barwny w swoich metaforach i dzięki porównaniom działający na wyobraźnię. Artur Cieślar potrafi w zręczny sposób posługiwać się słowem. To właśnie za pomocą pojedynczych wyrazów, równoważników zdań oraz symboliki, wpływa na rytmikę całej powieści. Opis kondycji psychicznej naszego głównego bohatera był tak genialny, że niektóre fragmenty czytałam wielokrotnie. I za każdym razem interpretowałam je w inny sposób. "Ułuda" to kolaż obrazów i dźwięków połączonych ze sobą w idealnej harmonii. Yin i Yang prozy.


"Ułuda" to opowieść o śmierci, radzeniu sobie ze stratą i próbie odnalezienia własnej drogi w zmieniającym się świecie. Kiedy Iga dowiedziała się, że umiera zwróciła się ku Bogu. Jej wiara stała się żarliwsza, gorętsza, chciała udowodnić wszystkim, że dzięki niej uda się wygrać z chorobą, przegonić demony. Posunęła się nawet do tego, że czymś naturalnym było dla niej picie moczu swojego guru gdyż wierzyła, iż ciecz ta skumulowała w sobie moc jego żarliwych modlitw. Niestety moc ta nie była wystarczająca i kiedy zawiodły modlitwy było już za późno na jakąkolwiek formę terapii. Będąc buddystką kobieta wierzyła w ideę inkarnacji, wędrówki duszy w pogoni za doskonałością. Z jednej strony umierała pogodzona ze światem i szczęśliwa, że nareszcie zakończy się cierpienie, z drugiej odczuwała żal za wszystkim co zostawi z tyłu, za rzeczami których nie zdążyła zrobić i ludźmi, których nie zdążyła poznać. Dopiero u kresu życia zdała sobie sprawę, że żyła na pół gwizdka nie wykorzystując wszystkich podarowanych od losu szans i okazji. "Ułuda" jest próbą konfrontacji myśli wschodniej z zachodnią, kultury Orientu z europejskimi normami. Na przykładzie naszych bohaterów widzimy, że próba oderwania się od własnych korzeni jest niemożliwa. Nie da się w pełni odrzucić religii czy tradycji, gdyż ta prędzej czy później się o nas upomni. Po śmierci Idy nasz bohater wyrusza w samotną podróż do krainy joginów. Głównym celem jego wędrówki jest wypełnienie ostatniej woli umierającej lecz tak naprawdę jest to również próba odnalezienia własnego ja, swojego miejsca w świecie, w którym czujemy się obcym. Prawda, którą odkryje Mateusz zwaliła mnie z nóg. Jest tylko jedno miejsce na ziemi, w którym takie zakończenie mogłoby być możliwe, i są to Indie, ojczyzna mistycyzmu, dom tysiącletnich joginów.

Według autora podróżujemy podróżujemy poprzez twarze, ludzi i ich wspomnienia. Ludzie Ci, ich historie i opowiadane przez nich legendy tworzyły kolorowy patchwork, zarówno tło powieści jak i opowieść samą w sobie. Na drodze naszego bohatera  pojawia się zafascynowany filozofią wschodu japoński biznesmen, staruszka z Tybetu, która uciekając przed armią chińską odnalazła w Indiach nowy dom, poszukująca miłości pracowniczka wielkiej korporacji czy stuletni lama kopiujący święte księgi w buddyjskim klasztorze. Wszyscy oni są postaciami niezwykle kolorowymi, którzy mają do przekazania interesujące prawdy życiowe oraz te z pogranicza filozofii i religii. Jednak nie bójcie się, choć książka wymaga od nas psychicznego zaangażowania, to nawet osoby którym buddyzm i hinduizm są czymś nowym, nie będą mieć problemów ze zrozumieniem treści. A wszystko to dzięki specyficznej prozie autora, językowi obrazów, który tłumaczy czytelnikowi świat zamiast go bardziej komplikować, co jest częste w przypadku książek o podobnej tematyce. 

"Ułuda" to piękna opowieść, pełna kolorów, dźwięków i smaków. To książka dzięki której pokochacie Indie i zapragniecie choć raz przemierzyć trasę na którą los rzucił naszego bohatera. Napisana jest pięknym językiem, który trafia wprost do naszego serca. Czasem zabawna, czasem ironiczna a nawet obrazoburcza opisuje świat egzotyczny, pełen tradycji i religii tak różnych od tych znanych z naszego podwórka. To jedna z piękniejszych książek drogi jakie dane mi było  przeczytać i jestem wielce dumna z faktu, że wyszła spod pióra naszego rodzimego pisarza. Polecam wszystkim, którzy od literatury oczekują czegoś więcej niż rozrywki.


Tytuł : "Ułuda"
Autor : Artur Cieślar
Wydawnictwo : Świat Książki
Data wydania : 20 czerwca 2018
Liczba stron : 320


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :


http://wydawnictwoswiatksiazki.pl/
 

"41 dni nadziei" Tami Oldham Ashcraft, Susea McGearhart

"41 dni nadziei" Tami Oldham Ashcraft, Susea McGearhart

Setki tysięcy ton wody, niezbadany żywioł, który szybko może się zmienić w śmiertelną pułapkę. Wyobraźcie sobie dwójkę maluczkich na środku oceanu, w łódeczce jak łupinka, dwójkę zakochanych dla których jedyną nadzieją są własne umiejętności i doświadczenie. Czasem to niestety za mało. Dochodzi do tragedii i dalej musimy żeglować samotnie przez może naszego umysłu i wspomnień. "41 dni nadziei" to nie tylko książka o przetrwaniu i walce z żywiołem, to burza emocjonalna, która rozgrywa się w umyśle głównej bohaterki. Mocna i wzruszająca rzecz, tym bardziej przerażająca, że wydarzyła się naprawdę. Jest to historia, której warto wysłuchać, historia o zwykłych ludziach, których zdradziły własne pasje i marzenia.

Tami i Richarda łączy nie tylko miłość. Oboje kochają żeglarstwo i przygody. Pewnego dnia zakochani decydują się na dostarczenie łodzi z Tahiti do San Diego w Stanach Zjednoczonych. Spokojna podróż przeradza się w koszmar. Młodzi ludzie dostają się w sam środek tropikalnego huraganu. Richard nakazuje Tami schronić się pod pokładem i wyrusza na samotną walkę z
https://www.taniaksiazka.pl/Szukaj/q-41+dni+nadziei
żywiołem. Kiedy w jacht uderza potężna fala kobieta traci przytomność. Budzi się 27 godzin później. Kiedy wychodzi na pokład okazuje się, że łódź została kompletnie zniszczona, nie działają silnik ani radionadajnik. Jest sama na środku oceanu. I musi walczyć o przetrwanie.

Zacznijmy od tego, że Tami Oldham Ashcraft nie jest pisarką. Jest żeglarką, ocalałą z katastrofy osobą, która po latach chciała podzielić się swoimi wspomnieniami i doświadczeniami. Kiedy w przypadku "profesjonalnych" autorów z łatwością przychodzi mi wystawienie opinii, nawet tej najbardziej druzgocącej, tak recenzowanie czyichś wspomnień jest rzeczą dość śliską i trudną dla większości recenzentów. Jednak każdy, kto decyduje się na wydanie książki musi liczyć się z tym, że nie będzie ona traktowana bezkrytycznie. W przypadku biografii czy memuarów autor dostaje jednak duży kredyt a całość traktowana jest z przymrużeniem oka. Będę szczera. Jeśli "41 dni nadziei" byłoby fikcją literacką to zarówna na autorze jak i na edytorze nie pozostawiłabym suchej nitki. Jednak jest to powieść inspirowana faktami, i choć napisana po latach, to nadal trzeba liczyć się z tym , że przywołuje wspomnienia o tragicznych wydarzeniach związanych ze śmiercią bardzo bliskiej osoby. A to już nie podlega krytyce. 

Podczas pechowego rejsu Tami miała zaledwie 19 lat jednak musicie państwo wiedzieć, że już wtedy była doświadczoną żeglarką,. Określenie swojej pozycji za pomocą układu gwiazd oraz prądów morskich było dla niej bułką z masłem. Jak mało kto znała się na nawigowaniu nawet w ekstremalnych warunkach. Kiedy doszło do zdarzenia na pokładzie znajdował się duży zapas wody pitnej oraz puszkowanego jedzenia. Tak naprawdę było tylko kwestią czasu kiedy dryfująca łódź zostanie dostrzeżona przez inne jednostki. Wszystko to wygląda ładnie, pięknie i przyjemnie dla osoby siedzącej przed telewizorem czy w fotelu a najbliższy akwen wodny to kałuża w jezdni. Wyobraźcie sobie obraz po burzy. Palące w oczy słońce oświetla połamane maszty i relingi, zerwany żagiel a za jedynego towarzysza mamy wszechobecną pustkę. Z burty samotnie zwiesza się linka do której przywiązana była najbliższa nam osoba. Osoba, której już nigdy nie zobaczymy. Skrajnie wyczerpani psychicznie, cierpiący fizycznie musimy walczyć o przetrwanie, uruchomić wszystkie nasze instynkty by ocalić życie. Walczyć z oceanem i czarną rozpaczą, emanacją żałoby, która kawałek po kawałku pożera naszą duszę. "41 dni nadziei" jest wewnętrznym dialogiem autorki, która walczy o przetrwanie swoje i pamięci o narzeczonym. To podróż z przeszłości, przez teraźniejszość aż do przyszłości. I choć momentami chaotyczna, to w tym chaosie jest wiarygodność, czytelnik widzi że wspomnienia są nadal żywe i nadal bolą, uczucia nadal są gorące a momentami brakuje słów by je opisać. 

Choć powieść ta to zaledwie 240 stron maszynopisu, to muszę przyznać, że będzie to lektura wyłącznie dla prawdziwie zaangażowanych i zainteresowanych czytelników. Jeśli oczekujecie książki opisującej zmagania samotnej kobiety z żywiołem, typowej walki o przetrwanie gdzie liczy się każdy łyk wody i kęs jedzenia, to będziecie srodze zawiedzeni. Łódź naszej bohaterki była bardzo dobrze wyekwipowana. Jeśli liczycie na powieść psychologiczną rozgrywającą się w umyśle przerażonej, osamotnionej jednostki, to również się rozczarujecie. 70 procent powieści to wspomnienia z okresu "przed huraganem". Autorka wspomina szczęśliwe chwile, które spędziła wraz z narzeczonym. Osoby dla których pływanie jest pasją, a żeglarska terminologia jest bliska, będą oczarowane. Tym, które jachty i inne jednostki pływające oglądały jedynie w telewizji, spędzi sen z powiek. Przyznam szczerze, że przebrnięcie przez fachowe określenia i anatomiczne szczegóły łodzi było dla mnie nie lada wyzwaniem. I tu muszę podziękować zarówno Google jak i Wikipedii za poszerzenie mojej wiedzy. Żeglowanie może jest i przyjemnym sposobem na spędzanie czasu jednak z pewnością to nie najłatwiejsze hobby. Tak więc mamy tutaj zarówno elementy romansu jak i podręcznika żeglarstwa. Kolejne 20 procent to chwile "po uratowaniu". Autorka opisuje jak poradziła sobie po katastrofie, jak uporała się z żałobą i jakie wsparcie dostała od najbliższych. Wiecie, że dwa dni spędziła u fryzjera, który próbował rozczesać jej splątane i sklejone morską wodą włosy? 
Zaledwie 10 procent to prawdziwa walka z żywiołem. Opis przeżyć na łodzi. Jak na książkę "survivalową" to troszeczkę mało prawda?

Nie da się ukryć, że Tami Oldham Ashcraft przeżyła piekło. Podziwiam ją za determinację i odwagę, za to że się nie poddała, umiała zachować zimną krew w tak kryzysowej sytuacji. Często zdarzają się momenty o których musimy opowiedzieć, podzielić się własną historią. Niestety tym razem zawiodła forma w jakiej wspomnienia te zostały przekazane. Wydaje mi się, że film jest zdecydowanie lepszym wyborem dla tego typu opowieści. Obrazy ruchome potrafią wiele wybaczyć a ich widzowie mają cierpliwość czego brakuje wielu czytelnikom. Jestem zadowolona, że poznałam historię Tami jednak wiem, że jest to książka dla pasjonatów. Jeśli kochacie żeglarstwo i macie ochotę na poznanie dwójki zakochanych ludzi, których miłość przegrała walkę z żywiołem to polecam. A ja? Ja idę obejrzeć film.

Tytuł : "41 dni nadziei"
Autor : Tami Oldham Ashcraft, Susea McGearhart
Wydawnictwo : Książnica
Data wydania : 4 lipca 2018
Liczba stron : 240
Tytuł oryginału : Red Sky In Mourning : A True Story Of Love, Loss And Survival At Sea

 
 
Książka dostępna jest na półce z Nowościami księgarni internetowej :






https://www.taniaksiazka.pl/Szukaj/q-41+dni+nadziei












[PRZEDPREMIEROWO] "Plaga olbrzymów" Kevin Hearne

[PRZEDPREMIEROWO] "Plaga olbrzymów" Kevin Hearne

     Czy zdarzyło wam się czytać "Kroniki żelaznego druida"? Jeśli nie to koniecznie musicie to nadrobić. Te kilka książek zawierały w sobie wszystko czego można oczekiwać po rasowym urban fantasy. Po ulicach miasta leniwie przechadzały się wampiry i wilkołaki, Loki oczekiwał na Ragnarok, została otwarta pierwsza szkoła da druidów, licznie pojawiały się hinduskie demony, wiedźmy, selkie a nawet Jezus Chrystus czy łososiolubny niedźwiedź z Alaski. Po autorze, który ma taką wyobraźnię, można się spodziewać wszystkiego co najlepsze. Dlatego jak dowiedziałam się, że Dom Wydawniczy Rebis zamierza wydać najnowszą książkę Kevina Hearne'a to nie wahałam się ani chwili. Cieszyłam się, że tym razem światło neonów padło na rasę olbrzymów, dość zaniedbaną przez autorów fantasy. I tak rozpoczęła się moja przygoda w olbrzymim świecie.

Szykuje się inwazja olbrzymów. Te gigantyczne i agresywne istoty pragną zawładnąć światem. Ludzkość nie zamierza na to pozwolić. Wojowniczka Tallynd rozpoczyna nierówną walkę w obronie wolności i życia własnych synów. Abhi, wychowany w rodzinie łowców, nie ma ochoty podzielić losu swoich przodków. Decyduje się na opuszczenie rodzinnego domu i wyrusza na poszukiwanie własnego przeznaczenia. Przez przypadek dowiaduje się, że włada magiczną mocą, która może pomóc w walce z olbrzymami. Moc ta nazwana kenningiem, jeśli nadużywana może nawet zabić.
Historyk Dervan dostaje zlecenie spisania opowieści barda, który pojawił się na głównym placu miasta. Wciągnięty w skomplikowaną intrygę boi się, że wyjdą na jaw jego najskrytsze sekrety. A to dopiero początek...

Muszę wam przyznać, że rzadko kiedy spotykam się z tak fenomenalnym początkiem książki. Wyobraźcie sobie wielki plac w centrum miasta, albo greckie koloseum pełne wrzeszczącej gawiedzi, bo takie skojarzenie mi się nasuwało cały czas, i nagle nastaje cisza. Na scenę wchodzi bard, jednak nie taki jakiego znamy z powieści o Wiedźminie. Jest to osoba szczególna, to zmiennokształtny, istota która może być każdym z nas, raz jest waleczną heterą by w następnej opowieści szyć z łuku niczym szalony elf. Rozpoczyna się opowieść o wojnie z olbrzymami, która spustoszyła kraj pozostawiając skrwawionych ocalałych, którzy teraz są jej słuchaczami. Tak naprawdę tych opowieści jest wiele, wiele punktów widzenia, które splatają się w jedną całość. Taka historia szkatułkowa. Otwierasz wieczko i dostajesz zapisany pergamin, a na dnie pudełka jest kluczyk do następnego. I następnego. Już od dawna wiedziałam, że autor przymierza się do takiej formy narracji, i gorąco mu kibicowałam, jednak efekt jest wielce niecodzienny. Ale czy dobry? Poznanie historii z kilkunastu różnych perspektyw, zarówno ludzi jak i olbrzymów, jest z pewnością pozytywnym doświadczeniem jednak nasza powieść to nie tylko zbiór opowiadań snutych przez charyzmatycznego barda. Nasz narrator ma również własne, skomplikowane życie, które stanowi drugie tło powieści. Przyznam szczerze, że często ciężko było mi za tym wszystkim nadążyć. Z jednej strony przed moimi oczami przewijał się panteon barwnych, walczących z olbrzymami postaci, z drugiej oczami wieszcza poznawałam nowy dla mnie świat nieznanych mi ras, a na dokładkę autor zaangażował mnie w intrygę polityczną. Co prawda gdzieś pod koniec książki, weźcie pod uwagę że dzieło Hearne'a ma ponad 720 stron, wszystko zaczęło się łączyć w logiczną całość, to początkowy chaos miał duży wpływ na mój odbiór książki. Pomysł jak się okazało był bardzo dobry, niestety gorzej poszło z wykonaniem. Choć nigdy nie narzekam na nadmiar akcji tak tym razem było jej stanowczo zbyt dużo. Na pocieszenie dodam, że w kolejnym tomie autor odchodzi od "szkatułkowej" narracji a co za tym idzie fabuła będzie bardziej przejrzysta, liniowa. Przynajmniej takie chodzą słuchy.

Olbrzymy to postaci raczej zaniedbane przez autorów fantasy. Mi osobiście kojarzyły się z istotami żyjącymi samotnie w górach, coś bardziej jak Yeti bo trudne do zobaczenia. By zyskać ich przychylność trzeba było przemierzyć górskie granie, przeprawić się przez pokryte śniegiem przełęcze ze skarbem na plecach, gdyż wiadomo giganci lubią błyskotki. Wydawało mi się, że są to istoty, które nie angażują się w losy świata, są samotnikami żyjącymi w jaskiniach gdzie nie dochodzą żadne wiadomości. Tym razem jest inaczej. Olbrzymi się zorganizowali i podbijają grupami świat. Sześć nacji musi znaleźć siłę (i magię) by stawić im czoło. Brzmi interesująco? I właśnie takie jest. Mnogość punktów widzenia, analiza wydarzeń zarówno z ludzkiej jak i "olbrzymiej" perspektywy sprawia, że wojna wydaje nam się nieunikniona i jesteśmy w stanie zrozumieć co były jej przyczyną. Migracje ludności, osiedlanie się bez pozwolenia, duma to tylko jedne z licznych powodów, które znajdziecie w tej epickiej powieści. Autor stworzył niezwykle rozbudowany świat pełen odrębności kulturowej , gdzie na każdym kroku coś nas zaskakuje. Co prawda mnogość zawartych w książce historii i liczba pojawiających się, coraz to nowych, bohaterów sprawia, że tak naprawdę poznajemy ich tylko powierzchownie, to i tak jestem pod ogromnym wrażeniem, gdyż autorowi udało się stworzyć coś unikatowego i oryginalnego. Jest to jedna z nielicznych książek fantasy ostatnich lat, która nie jest kopią dzieła innego twórcy. Jeśli widzimy tu inspirację poprzednikami to jest ona niezwykle subtelna. Zresztą już po przeczytaniu "Kronik żelaznego druida" wiedziałam, że autor jest w stanie stworzyć świat jakiego jeszcze nie znałam. I to nie jeden. Innowacyjny jest również system magii. Można zauważyć, że jest ona wzorowana na czterech żywiołach i każda z nacji dostała jeden z jej rodzajów, Bryn kenning wody, Rael ziemi itd. Magia ta może się manifestować w różnoraki sposób, przybierać różne postaci i jest to zależne od żywiołu z którego się wywodzi. Nie wszyscy ludzie zostali obdarzeni magicznymi mocami jednak ci, którzy mają w sobie tę iskrę muszą bardzo uważać. Magia u Hearne'a to żywioł, samospalający się feniks, który jeśli nie jest kontrolowany to spali również istotę posługującą się tym szczególnym darem. Nie jeden był taki co zużywszy zbyt dużo mocy w jednej chwili z młodego, jurnego mężczyzny zamienił się w kulejącego staruszka. Jak widać nie tylko olbrzymi są plagą i zagrożeniem, zła siła tkwi również w nas samych. I czy tylko ja odniosłam wrażenie, że głównym celem kenningów jest połączenie się w jedną wielką całość? Troszkę to przerażające biorąc pod uwagę jaki potencjał niesie ze sobą ta jeszcze nie do końca poznana i odnaleziona moc.

Hearne to prawdziwy bajkopisarz, i w przypadku powieści fantasy takie określenie jest jak najbardziej pozytywne. To osoba pasjonująca się mitami i historią, która  potrafi połączyć te dwie rzeczy w interesującą całość. W jego twórczości znajdziemy zarówno nuty germańskich czy islandzkich legend, jak i magiczne sztuczki i specjalności ze znanych gier komputerowych. To co bohaterowie robili z magią kojarzy mi się ze zdolnościami postaci z Guild Wars II, jednej z moich ulubionych gier RPG w której sam kształtujesz własną postać i jej magiczne zdolności. Jednak tak jak napisałam wyżej, stworzenie nowego i oryginalnego świata tym razem odbyło się kosztem jego obywateli. Czytelnikowi może być trudno poczuć więź z bohaterami, gdyż po prostu za mało czasu z nimi spędzamy.A szkoda gdyż... proszę państwa jest to jedna z nielicznych książek fantasy, której bohaterowie wywodzą się ze środowisk LGBT. Oczywiście tak się to nie nazywa i nie ma tutaj żadnego coming outu, jednak związki jednopłciowe są czymś normalnym w świecie Teldwenu. Ciekawostka prawda? Autor opisał sześć głównych nacji i każdej z nich poświęcił tyle samo czasu. Nie ma tutaj osądzania, wychwalania czy piętnowania. Każdy ma tyle samo czasu "na ekranie" i musi go w pełni wykorzystać. Muszę przyznać, ze "Plaga olbrzymów" to bardzo nowoczesna i tolerancyjna powieść. Taka ponad podziałami. 

Troszkę mi zajęło by poczuć się zaintrygowaną, a jeszcze więcej by całkowicie wciągnąć się w tę powieść. Jednak udało się. Budowanie świata nie jest sprawą łatwą i tylko dobry architekt jest w stanie sprawić by widzowie się nie nudzili. Kevin Hearne jest architektem wyborowym. Teraz bogatsza o nowe historie, znająca podstawy konfliktu z niecierpliwością czekam na kolejne tomy. Czekam na syntezę lub całkowitą eliminację magii, na małe potyczki i zmienne sojusze, na kłębiące się w głowie autora scenariusze prowadzące do epickiej bitwy o świat. I wiecie co jest w tym najlepsze? Że wiem, że się doczekam. Polecam i wam, poczekajmy razem. 


Tytuł : "Plaga olbrzymów"
Autor : Kevin Hearne
Wydawnictwo : Rebis
Data wydania : 31 lipca 2018
Liczba stron : 720
Tytuł oryginału : A Plague Of Giants



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 



https://www.rebis.com.pl/


"Hashtag" Remigiusz Mróz

"Hashtag" Remigiusz Mróz

     Czy uwierzycie mi jeśli wam powiem, że aż do wczoraj, nie przeczytałam ani jednej książki Remigiusza Mroza? Już wyobrażam sobie wasze wielkie oczy : wow, jak to możliwe? Przecież jego powieści zajmują prawie całą powierzchnię polskich księgarń. Aż trudno uwierzyć, że jest jeszcze ktoś komu tak długo udawało się omijać najpłodniejszego polskiego autora. A jednak udawało się do wczoraj. Cóż więc skłoniło mnie do poddania się fali "mrozomanii"? Otóż proszę państwa, wasze recenzje. Dobra, niedobra, zła, wspaniała, szczyt nudy, majaki wariata, mistrzostwo świata, rewelacja. Zaczęłam się zastanawiać, jak jedna książka, może wyzwalać aż tyle różnych reakcji. Postanowiłam sprawdzić jaka będzie moja. I ? I czytajcie dalej...

Życie Tesy odmieniło się o sto osiemdzisiąt stopni za sprawą jednej, odebranej z paczkomatu, przesyłki. W niewielkim pudełku znajdowała się obsydianowa czaszka i kartka z napisem : #apsyda. Po zalogowaniu na Twittera dziewczyna z przerażeniem stwierdziła, że tak otagowane wpisy, zamieszczane był przez osoby od lat uważane za zaginione, a niektóre nawet za martwe.
Zdezorientowana faktem, że to właśnie w jej ręce trafiła paczka, postanowiła rozwiązać jej tajemnicę. Osobą, która mogła jej w tym pomóc był dawny wykładowca z czasów studiów, Strachowski, mężczyzna z którym kiedyś łączyło ją coś więcej niż przyjaźń.

No przyznajcie się. Ilu z was specjalnie założyło konto na Tweeterze byle tylko sprawdzić jakie nowe wpisy pojawiły się pod książkowym hashtagiem? No nie wstydźcie się, ja mam łapkę w górze. Muszę przyznać, że najnowsza książka Mroza bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Podchodziłam do niej, jak i do samego autora, z dużym dystansem. Wiadomo, ktoś kto "produkuje" kilka tytułów rocznie, raczej liczy się z tym, że część czytelników może wątpić w jakość takich pisanych naprędce powieści. Ja już po pierwszej książce domyśliłam się co stoi za fenomenem Mroza, jeszcze tylko muszę to zweryfikować. Po pierwsze autor ma wyobraźnię, jest pomysłowy. Na dodatek te pomysły są oryginalne, a nawet jeśli kopiowane to z dzieł nieznanych mi autorów. Po drugie jego lekkość pisania wynika z tego, że jego powieści (wytknijcie mi jeśli nie mam racji) opierają się na dialogach. Wiadomo, łatwiej jest napisać coś w krótkich, zwięzłych zdaniach niż opisać. Kiedy inni autorzy zastanawiają się czy liście paprotki mają kolor seledynowy czy szmaragdowy, u Mroza będą po prostu zielone. Lub w ogóle zrezygnuje z paprotki . Właśnie tak, główną cechą tej powieści jest brak jakichkolwiek ozdobników. Mamy tutaj akcję rozgrywaną w dialogach, sporo wewnętrznych przemyśleń i dobrze w to wszystko wplecione zwroty akcji. Kolejną rzeczą, która sprawia, że "Hashtag" jest takim "speed read" są króciutkie rozdziały. Bach, bach, bach i , jak u Dana Browna, jesteśmy kilkadziesiąt stron dalej. Zresztą to nie jedyna cecha wspólna naszego rodzimego autora z Amerykaninem. Mróz, podobnie jak jego kolega po fachu, jest mistrzem budowania napięcia oraz komplikowania fabuły. I choć nie biegaliśmy tutaj po Rzymie w poszukiwaniu Iluminatów, tylko w większości siedzieliśmy jak Ferdynand Kiepski na fotelu, to i tak autor zaserwował nam niezłą przygodę. Lubię takie książki. Lubię szybko, z dreszczykiem i zagadką. Lubię jak już wszystko wiem a kiedy przewracam stronę autor do mnie mówi : żartowałem. I lubię też z przymrużeniem oka. Wiadomo były niedociągnięcia i luki w fabule ale w przypadku takiej książki stają one na drugim planie. No bo po co psuć sobie rozrywkę. Tym razem moja "Pani czepialska" przezornie się zamknęła. 

"Hashtag" to książka skomplikowanych bohaterów. Cieszmy się, że jest ich zaledwie trójka, gdyż wskaźnik "pokręcenia" i psychozy mógłby być zbyt duży. Tą trójcę jeszcze dało się przełknąć, a nawet polubić. Tesa jest samobójczynią i to taką w wersji XL. Ulubiony posiłek : batonik bounty a napój : cola, oczywiście light, żeby licznik kalorii pozwolił na więcej sacharozy z kokosem. W kręgach szpitalnych nazywają ją Trutką, ot często wpada z wizytami, po odtrutkę właśnie, gdyż największym marzeniem Tesy jest zwrócenie na siebie uwagi. Nekrolog byłby najlepszy jednak brak jej odwagi do połknięcia o jedną tabletkę więcej. Więc Tes, w towarzystwie męża, równie pokręconego, siedzi na kanapie i ogląda seriale na Netflixie. Oj jak dobrze, że znalazł się taki Igor co wziął Tesę, wraz z jej aspołecznymi zachowaniami, paranoją i otyłością. Ten Igor to nie byle jaki gość, inteligentny informatyk, do tego początkujący pisarz. A i w łóżku spisuje się nie najgorzej. No i oczywiście lubi serowe nachosy. 
Trzeci z naszej trójcy to Strach. Ale nie taki strach straszny jak go malują. Wykładowca uniwersytecki, socjolog z wykształcenia i zamiłowania. I wielbiciel kobiet, tych mniejszych i tych większych. Taki nieszkodliwy, ale z nutką stalkera? Czy ktoś taki nadaje się na psychopatę? No owszem, zdzielić studenta po twarzy to tak, ale żeby od razu z nożem? No ale w końcu najwięksi seryjni mordercy nie chowali się w nocy w piwnicach tylko wracali do swoich rodzin i dzieci. 
I jak wam się podoba? Jak teraz to czytam to brzmi nieźle, a wierzcie mi Pan Mróz ma większe doświadczenie pisarskie niż ja, więc u niego jest jeszcze lepiej. Choć nie ma paprotki.


"Hashtag" to kolejna książka przypominająca nam o tym jak niebezpieczne są media społecznościowe. Wystarczy jeden psychopata z podstawową znajomością komputera i dość przeciętną wyobraźnię i cyberprzestępstwo gotowe. Jak widać, da się i trupa ożywić? A może trup wcale nie był trupem? Oj internet już nie takie rzeczy widział. Hashtagi, tweety, lajki, gdzie nas to wszystko doprowadzi? Kolejny raz jestem przerażona. Tak naprawdę mowa jest tutaj o zbrodni doskonałej. Dziś, kiedy adres IP, można zmieniać jak skarpetki, podobnie jak tożsamości, nikt nie powinien czuć się bezpiecznie. Oj ja się tylko modlę, by żaden psychopata czy nawet żartowniś nie
zainspirował się pomysłem Mroza. Zresztą coraz więcej portali usuwa nieaktywne konta, więc jest szansa, że nikt nie włamie się na profil mojego nieżyjącego już dziadka (R.I.P) i nie wyśle mi wiadomości o treści : co dziś na obiad?. Wiem, brzmi to przerażająco, jednak mi nie jest do śmiechu. Kiedy zaczęliśmy żyć bardziej online niż w realu to i zbrodnie będą bardziej wirtualne.
Nasza egzystencja w mediach społecznościowych oraz związane z nią zagrożenia nie są jedynym ważnym tematem, który porusza autor. Pojawiają się tutaj zagadnienia z zakresu socjologi (rozmowy między Tesą a jej mężem-brawo wy), filozofii (nieco oklepana Jaskinia Platona) oraz kapitalizmu i rynków finansowych. Jednym zdaniem : książka skłania do myślenia i wyciągnięcia odpowiednich wniosków. 

Moją pierwszą randkę z autorem uważam za udaną. Zresztą mój ulubiony pisarz, Stephen King też jest twórcą raczej masowym a nie rzemieślnikiem, więc obejdzie się bez zbędnej krytyki. Nie lubię patrzeć wstecz więc specjalnie do księgarni po poprzednie książki lecieć nie będę, ale następne tytuły Mroza chętnie przeczytam. Oryginalna fabuła, ciekawe postaci (ah, Ci feedersi) i zaskakujące zakończenie (takie może troszkę otwarte, z przeciągiem) sprawiły, że z powieścią uwinęłam się w parę godzin i miałam czas na zgooglowanie #apsyda. Gorąco polecam. Czytanie, googlowanie też.


Tytuł : "Hashtag"
Autor : Remigiusz Mróz
Wydawnictwo : Czwarta Strona
Data wydania : 18 lipiec 2018
Liczba stron : 424



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 



http://czwartastrona.pl/
 




"Spinka" Katarzyna Kacprzak

"Spinka" Katarzyna Kacprzak

     Nigdy nie pracowałam w żadnych korporacjach a o realiach w nich panujących słyszałam tylko z opowieści moich znajomych, którzy obowiązkowe 8 godzin pracy, a czasem i 18, spędzali na warszawskim Mordorze. Jak się dowiedziałam, że Pani Kacprzyk, osoba bezpośrednio związana ze światem korporacji, wydaje książkę, od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać i dostać informacje z pierwszej ręki. Zaciekawiło mnie morderstwo w świecie wielkich pieniędzy, wiecznie pracującej machiny napędzanej przez korpoludków. Jak na debiut wyszło dość dobrze, jednak nie obyło się bez niedociągnięć. "Spinka" to kryminał raczej w wersji light, książka dla mało wymagających czytelników, którzy jedyne czego oczekują od książki to odwrócenia uwagi od szarości dnia codziennego. I w tej roli spełnia się doskonale.

 Podczas wyjazdu integracyjnego, w ośrodku nad Zalewem Zegrzyńskim, popełnione zostaje morderstwo. Ofiarą jest Wiktor Kamienny prezes warszawskiej placówki belgijskiej korporacji Top Finance. Na miejscu zjawia się aspirant Jasiński wraz z młodą policjantką Darią. Rozpoczyna się
żmudne śledztwo. Wszystko wskazuje na to, że mordercą jest jeden z pracowników firmy. Wraz z powiększającym się materiałem dowodowym pojawia się coraz więcej niewiadomych a tymczasem dochodzi do kolejnego morderstwa. Czy policjantom uda się schwytać mordercę?

Z zasłyszanych opowieści i filmów korporacja kojarzy mi się z nowoczesnym biurem, z zatłoczonym "open space" gdzie setki ludzi jak mróweczki uwijają się jak w ukropie byle tylko osiągnąć jak najlepsze wyniki finansowe. To świat młodych i odważnych , wysportowanych wilków w designerskich ciuchach, którzy dbają nie tylko o własną firmę lecz i o siebie. Korpoludki nie śpią, są ciągle aktywni, jeśli nie w firmie to na siłowni czy w eleganckich, modnych knajpach. Możesz ich spotkać w oldschoolowych barach mlecznych czy jedzących sushi przy obrotowej taśmie. To kobiety w markowych jeansach i szpilkach od Laboutina i mężczyźni w chinosach od Armaniego. Świat korporacji to bogactwo, blichtr i wieczny pośpiech.
Top Finance, nasza książkowa korporacja, nie do końca wpasowała się w moją wizję. Szczerze powiedziawszy firma bardziej pasowała mi na małą rodzinną działalność niż finansowego molocha. Po pierwsze pracowała tam zaledwie garstka ludzi. Po drugiej nie wydawali się oni wilkami biznesu. Po trzecie, która szanująca się korporacja nie posiada sali konferencyjnej czy nawet tak zwanego "pokoju zwierzeń"? W dzisiejszych czasach jest to raczej niewyobrażalne. Zresztą oprócz "open space" siedziba firmy sprawiała wrażenie bardzo "ludzkiej" i przytulnej, co raczej nie pasuje do wizerunku korporacji. Gdzie chrom, sosnowe drewno i beton, tak popularne w dzisiejszych czasach? Troszkę lepiej wyszło autorce opisanie "korpoludków", choć i tutaj są pewne niedociągnięcia. Z pewnością są to ludzie inteligentni i odważni, zdający sobie sprawę z tego, że ich pozycja zależy od wyników finansowych. Jednak proszę państwa, czy jesteście w stanie wskazać choć jedną korporację, której pracownicy notorycznie spóźniają się do pracy, i nikt z tego nie wyciąga konsekwencji? Przecież punktualność jest na jednym z pierwszych miejsc kodeksu korporacyjnego szczura. Kolejną rzeczą jest fakt, że decydując się na pracę w tak stresującym i wymagającym otoczeniu, jednocześnie wypisujesz się z życia prywatnego. Praca staje się twoim drugim domem i często to właśnie w niej spędzasz więcej czasu. Rekompensatą dla takiego stanu rzeczy jest niebotyczna pensja, która ląduje na twoim koncie raz w miesiącu. Skoro nasi bohaterowie byli tak dobrze opłacani to dlaczego problemem dla nich było przeznaczenie kilku tysięcy na zapłacenie za wylicytowane w aukcji charytatywnej przedmioty? Co jak co ale korpoludki raczej nie są skąpe. Mogą wydać kilka stów na drinka w ekskluzywnym klubie ale nie stać ich na kupienie namalowanego przez dziecko z sierocińca obrazka?

Przejdźmy teraz do sylwetek naszych śledczych. Postać Darii odebrałam pozytywnie. Stała ona w kontraście do Jasińskiego, który dał się poznać od jak najgorszej strony. Kiedy jego młoda podopieczna jest inteligentna, ma wyobraźnię i myśli nieszablonowo tak nasz aspirant, pamiętający jeszcze czasy Milicji Obywatelskiej jest totalną skamieliną. A do tego gburowatym homofobem. Nie używa komputera, za nic ma wskazówki Darii, brak mu pomysłowości i chęci do pracy. A do tego jest złodziejem. Przyzwyczajona jestem do szwedzkich kryminałów, gdzie policyjne śledztwo jest drobiazgowe a postaci detektywów ciekawe i oryginalne. Tutaj oryginalności niestety zabrakło i gdyby nie tajemnicze wiadomości i pomysłowa Daria to zagadka pozostałaby nierozwiązana. Aspirant Jasiński jest typowym przykładem człowieka, który tylko czeka na to by przejść na emeryturę, siąść na molo i łowić ryby. Zresztą właśnie w takiej pozycji go poznaliśmy. Jeśli autorka zdecyduje się na kontynuowanie cyklu o policjantach z Serocka to radziłabym wysłać Jasińskiego na "pomostówkę" Przynajmniej nie będę musiała wysłuchiwać jego wątpliwej jakości, szowinistycznych żartów. Na obronę autorki powiem, że tacy ludzie naprawdę się zdarzają i na pewno paru z nich pracuje w polskiej policji. Ten relikt PRL-u jeszcze długo będzie kłuł nas w oczy. 
Co do pozostałych bohaterów to ciężko o nich cokolwiek powiedzieć. Powiem szczerze, że nawet świeżo po przeczytaniu książki nie jestem pewna ilu ludzi tak naprawdę pracowało w Top Finance, ani kim tak naprawdę byli. Wiem, że jeden z nich miał żonę, kolejny lubił tańczyć a jeszcze jeden miał problemy z alkoholem i praktycznie cały obóz integracyjny przespał pod ręcznikami u drzwi do sauny. I to wszystko. Choć chciałabym wiedzieć więcej to chyba wiem dlaczego autorka  poskąpiła nam szczegółów. Tak naprawdę każdy kto pracuje dla wielkiej korporacji jest osobą anonimową, znane jest tylko jego CV, a i to tylko kadrom i kierownictwu. Tutaj nie ma szans na przyjaźnie, a
nawet jeśli kogoś polubimy to nie możemy mu zaufać. Tak do końca. Korporacja to miejsce kultu pracy i to ona jest najważniejsza no i wyniki, wyniki, wyniki. Jeśli nie ważni są ludzie to po co zadawać sobie trud i tworzyć im jakieś życie prywatne i całą otoczkę z nim związaną? Pracownik korporacji marzy o życiu a nie je ma.

Fabuła książki jest raczej palcem po wodzie pisana, a jej finał zamiast efektu "wow" wywołuje krzywy uśmieszek na ustach. Jednak cały czas miałam gdzieś z tyłu głowy słowa "bądź wyrozumiała" to debiut, daj szansę. I dałam. Biorąc się za tę książkę tak naprawdę nie liczyłam na skomplikowaną zagadkę kryminalną. Chciałam żeby autorka zabrała mnie w nieznany mi świat wielkich pieniędzy i, wysysających z ludzi siły witalne, korporacji. Niestety. Zamiast tego znalazłam się w scenie rodem z książek Agathy Christie, gdzie jest trup, zamknięta grupa ludzi i jeden morderca, którego trzeba znaleźć. I znalazłam. A o korporacjach poczytam sobie gdzie indziej. Może w kolejnej książce Pani Kacprzak? Przecież wiem, że nikt inny, tylko ona, zna się na tym najlepiej. Trzeba tylko znaleźć właściwe słowa i zaprosić czytelników do korporacyjnego raju.

Tytuł : "Spinka"
Autor : Katarzyna Kacprzak
Wydawnictwo : Skarpa Warszawska
Data wydania : 5 lipca 2018



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :


http://www.skarpawarszawska.pl/
 
"Droga smoczych źródeł" Janie Chang

"Droga smoczych źródeł" Janie Chang

     Siła duchowa, zwierzęcy duch pod postacią Lisicy.. osoby, które nie przepadają za elementami fantasy w powieściach obyczajowych z pewnością się nie skuszą. A wierzcie mi nie dając szansy "Drodze smoczych źródeł" pozbawiacie się kilku godzin wzruszeń. Bo w końcu nie taki diabeł straszny jak go malują a Lisica tak naprawdę nie należy do sfery fantastycznej tylko jest częścią realizmu magicznego, który cechuje tę książkę. Możemy ją potraktować jako wewnętrzny dialog naszej bohaterki. Książka Janie Chang to opowieść o tolerancji, uprzedzeniach oraz podziałach kulturowych i rasowych.To powieść obyczajowa, która ma nam do przekazania dużo więcej niż historię odważnej kobiety. Dajcie się poprowadzić lisicy.

Jest rok 1908, mała miejscowość pod Szanghajem. Siedmioletnia Jialing zostaje porzucona przez matkę na dziedzińcu niegdyś wspaniałej posiadłości. Kobieta prosi dziewczynkę by pod żadnym pozorem nie opuszczała tego miejsca. Kilka dni później pojawiają się nowi właściciele nieruchomości. Dzięki litości najstarszej kobiety z rodu Yangów, która liczy że zaskarbi sobie tym szacunek i łaskę Bogów, dziewczynka zostaje przyjęta na służbę.Szybko zaprzyjaźnia się z najstarszą córką Yangów, która zostaje jej najbliższą powierniczką. Cały czas nie traci wiary, że kiedyś uda jej się odszukać matkę.

Czy kiedykolwiek czuliście, że jesteście inni od swoich rówieśników? Ludzi ze swojego otoczenia? za grubi, za chudzi, za wysocy czy za niscy a może po prostu zbyt wrażliwi? Czy kiedykolwiek
czuliście się odrzuceni, wyalienowani? Jeśli tak to będzie wam łatwiej zrozumieć naszą główną bohaterkę, która poprzez swoją "inność" zmuszona była do życia na marginesie społeczeństwa. Chiny na początku XX wieku były krajem jednolitym etnicznie, bardzo konserwatywnym i z wielkimi tradycjami. Obcokrajowcy, przybysze z Zachodu byli akceptowani pod warunkiem, że wraz z nimi przychodziły wielkie pieniądze i władza. Pozostawiali oni po sobie nie tylko wspomnienia, wyśmienite cygara czy stylowe ubrania. Chiny stały się domem zazhong, niechcianych "mieszańców", Euroazjatów, ludzi skazanych przez własnych rodziców na życie w pogardzie. Jialing była zazhong. Wychowana została przez matkę prostytutkę, a mężczyzna którego nazywała wujkiem, okazał się zwykłym stręczycielem. Całe swoje siedmioletnie życie trzymana była w klatce, nigdy nie wyszła poza mury posiadłości. Nie poznała świata, nie zdawała sobie sprawy z tego że jest inna i jakie będzie mieć to konsekwencje w przyszłości. Zazhong miały tylko jedną przeszłość : zostać prostytutkami lub niewolnicami, które prędzej czy później trafiały do łóżek swoich panów. Często największym zmartwieniem matek ich matek było znalezienie swoim córkom bogatych mężczyzn, którzy wezmą je na utrzymanie, co sprawi, że nie skończą w burdelu. Jialing dopisało szczęście i trafiła do rodziny, która zajęła się jej wychowaniem i dołożyła starań by dziewczyna otrzymała wykształcenie. Jednak nawet po ukończeniu szkoły, jej status społeczny nadal pozostał taki sam. O wszystko musiała walczyć, nawet o własne dobre imię. Ta walka wzruszyła mnie do głębi. Współczułam Jialing, żałowałam że nie urodziła się sto lat później, klęłam na ludzką znieczulicę i obłudę i dziękowałam że świat się zmienił.

Chińczycy, dumni ze swojej kultury, od wieków niechętni byli do kontaktów z innymi cywilizacjami o czym może świadczyć chociażby Wielki Mur, budowla będąca uzewnętrznieniem polityki izolacji służącej oddzieleniu Chin od reszty świata. Początek XX wieku był okresem zawirowań politycznych i toczącej się wojny domowej. W 1908 roku, po śmierci cesarzowej Cixi, Chiny ogłoszono republiką. Na ulicach wybuchły walki pomiędzy rojalistami a armią państwową. Poszczególne prowincje przeszły pod nadzór wojskowych gubernatorów i niebezpiecznych lokalnych watażków. Klęski żywiołowe i marne zbiory stały się przyczyną epidemii głodu. Pozostali przy życiu chłopi żywili się chwastami, korą, robakami a nawet kamieniami.Właśnie w takich realiach osadzona jest fabuła naszej powieści. Muszę przyznać, że autorka zadała sobie trud i zapoznała się z historią geopolityczną Państwa Środka na początku XX wieku. Polityka stanowi tło całej powieści a nawet w pewnych momentach splata się z fabułą. Jednak czegoś mi tutaj zabrakło. Z jednej strony zostaje nam sprzedana wizja kraju nękanego klęskami żywiołowymi, gdzie głodni ludzie zmuszeni są do wyprzedawania własnego majątku za miskę ryżu, a z drugiej wydawało mi się, że autorka zamknęła mnie w enklawie dobrobytu i całkowicie skupiła się na osobie Jialing. Za mało było tutaj Chin. Tradycja, obyczaje, legendy i obrzędy owszem pojawiały się w powieści, jednak miałam wrażenie, że są bardziej ozdobnikami niż próbą narysowania spójnego tła. Paradoksalnie najbardziej "chińska" była tutaj postać lisicy, magicznego stworzenia szukającego oświecenia i bramy do nieśmiertelności. Zabrakło mi innych duchów, palonych kadzidełek, latających smoków i latawców. Dostałam Chiny bez egzotycznego kolorytu. Tak naprawdę fabuła tej powieści mogłaby się toczyć gdziekolwiek indziej na świecie i nadal byłoby wiarygodnie. Wydawnictwo Prószyński i S-ka uratowało całość piękną okładkę, na którą od czasu do czasu zerkałam, i mówiłam sobie : tak, Karolina czytamy o Szanghaju nie Koziej Wólce. 

Janie Chang, kanadyjska autorka, wychowała się w rodzinie gawędziarzy. Jak podaje portal lubimyczytać.pl dorastała słuchając opowieści o smokach, duchach i nieśmiertelnych. Tę pasję do świata duchowego, fantastycznego możemy znaleźć w jej powieściach. "Droga smoczych źródeł" jest pierwszą książką przetłumaczoną na język polski i mam nadzieję, że nie ostatnią. Choć zawiedziona jestem brakiem typowego chińskiego folkloru w powieści, to muszę przyznać że sam styl i język, którym posługuje się autorka zdecydowanie trafił w moje gusta. Jest z jednej strony prosty a z drugiej liryczny, opisowy i zwarty, magiczny i brutalnie naturalistyczny. Były tu momenty iście Baśniowe chociażby wzmianka o Święcie Srok, kiedy setki ptaków wzbijają się nad gwiazdy by zbudować most dla zakochanych. Były też momenty rodem z horroru, kiedy matki rodziły dzieci za płotami fabryk, martwe ciałka wkładały do jutowych worków i grzebały w piachu, by po kilkudziesięciu minutach wrócić do pracy. Właśnie takie momenty wyciskały łzy z moich oczu. Ostatnio czytałąm reportaż gdzie autorka podała dowody na to, że również dziś, w XXI wieku, w zamkniętych chińskich fabrykach, zdarza się kobietom rodzić dzieci na linii produkcyjnej. Fakt ten skłania nas ku przemyśleniom czy faktycznie tak wiele się zmieniło na przestrzeni ostatnich stu lat?

"Droga smoczych źródeł" to książka, której potencjał został wykorzystany do granic możliwości. Mamy tutaj miłość i nienawiść, morderstwo, zdradę, hańbę i oczyszczenie. Pokochałam ją za sporą dawkę mistycyzmu, którego mi dostarczyła, za wspaniałych bohaterów i niepokorną Lisicę. Książka Chang to wspaniała opowieść o dorastaniu młodej, wyalienowanej dziewczyny, która pragnie zrobić wszystko by odmienić swój z góry przesądzony los. To opowieść o miłości, obowiązku i dyskryminacji. Ważna i bardzo współczesna lektura. Polecam.


Tytuł : "Droga smoczych źródeł"
Autor : Janie Chang
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 7 czerwca 2018
Liczba stron : 424
Tytuł oryginału : Dragon Spring Roads


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
https://www.proszynski.pl/



"Pokuszenie" Piotr Bojarski

"Pokuszenie" Piotr Bojarski

     Jest lato, wakacje więc i pora jest odpowiednia na lekkie, przyjemne, wakacyjne lektury. Jak widać nawet wielbiciele kryminałów, zagadek i szeroko pojętego suspensu, mogą znaleźć coś dla siebie i to w wersji "Light". Pamiętacie te czasy (pytanie do czytelników wychowanych w latach późnego PRL-u) kiedy z książką w rękach chowaliście się na strychu by przeczytać o najnowszych "Przygodach pana Samochodzika"? Wszystkie okoliczne zamki, bunkry a nawet szopy na narzędzia nabierały innego wymiaru, stawały się bardziej tajemnicze. Pan Piotr Bojarski zabrał mnie w przeszłość, w czasy kiedy największą wakacyjną przygodą było poszukiwanie zaginionego skarbu. Wywołał tęsknotę z której nie zdawałam sobie sprawy. 


Bogdan Popiołek, nauczyciel historii, na stałe mieszkający w poznaniu czterdziestolatek, na prośbę przyjaciela, również nauczyciela, wybiera się wraz z nim na wakacje. Celem wyprawy jest Wschowa, małe przygraniczne miasteczko z bogatą historią. To właśnie stamtąd pochodzi kolega Bogdana, Marek. Już pierwszego dnia, podczas zapoznawczego spaceru, mężczyźni są świadkiem zgromadzenia. Z jednej ze wschowskich kamienic wynoszone jest ciało byłego kustosza tamtejszego muzeum. Okazuje się, że mężczyzna został zamordowany. Mężczyźni na własną rękę postanawiają się dowiedzieć, kto stoi za tą zbrodnią. W wyniku własnego śledztwa natrafiają na ślad tajemnicy
sprzed wieków. Jednak nie tylko oni interesują się wydarzeniami z przeszłości. W sprawę zaangażowana jest również miejscowa "mafia".

Piotr Bojarski jest z wykształcenia historykiem, jednak prawdziwą jego pasją są książki, których w swoim dorobku ma już kilka. Część z nich to powieści historyczne jednak doskonale odnajduje się również w beletrystyce. Jego pierwsza, nigdy nie wydana powieść, pod tytułem"Tajemnica Woźnego", którą napisał jeszcze w latach szkolnych, inspirowana była twórczością Edmunda Niziurskiego, autora książek dla młodzieży z serii Pan Samochodzik (jeśli nie czytaliście to gorąco zachęcam). Ta fascynacja, pomimo upływu wielu lat, nie wygasła, co możemy śmiało stwierdzić czytając "Pokuszenie". Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że najnowsza książka Bojarskiego
jest powieścią dla młodzieży gdyż z pewnością nią nie jest. Jej targetem będą wszyscy ci dorośli czytelnicy, którzy tęsknią za dzieciństwem i chcieliby jeszcze raz przeżyć wakacyjną przygodę. Właśnie to oferuje nam autor, wakacje dla dorosłych. Będzie skarb, słoneczna pogoda i trup w tle. Wakacje jak z najgorszych koszmarów więc dla osłody dostaliśmy dawkę dobrego humoru i lekcję historii Wschowa. Na początku mojej recenzji zwróciłam  uwagę na fakt, że "Pokuszenie" jest lekkim kryminałem, kryminałem w wersji "soft", żeby nie powiedzieć kobiecym. A może nawet powieścią przygodową? Z pewnością nie znajdziecie tutaj opisów brutalnych zbrodni ani wulgarnego języka, nie będzie pościgów czy strzelanin. Nasi bohaterowie będą po prostu chcieli rozwikłać zagadkę śmierci kustosza kiedy cała sprawa się pokomplikuje i dojdzie do kolejnej zbrodni. I jak przystało na małe, urokliwe miasteczko, każda uliczka czy zakamarek będą kryły jakąś podpowiedź czy trop, który zaprowadzi naszych dzielnych detektywów wprost do rozwiązania. Na swojej drodze spotkają dociekliwego dziennikarza, szefa lokalnej mafii oraz prostytutkę, której język rozwiązuje się dopiero jak zobaczy 50 złotych. Choć okładka książki wywołuje mroczne skojarzenia, to tak naprawdę w powieści nic mrocznego nie ma. Zamiast na zbrodni skupiamy się na śledztwie i tajemnicy z przeszłości, która za sprawą nieznanych sprawców wyszła na jaw. 

Czytając książkę możemy zauważyć, że napisana została przez pasjonata historii. Piotr Bojarski urodził się we Wschowie i za pomocą tej powieści chciał pokazać nam swoje ukochane miasto i przybliżyć jego dzieje. A wierzcie mi Wschowa to miejsce szczególne, które odegrało dużą rolę w historii Polski. To właśnie tutaj w 1706 roku rozegrała się decydująca bitwa pomiędzy wielką armią szwedzką a wojskami Saksonii i Rosji. Niektórzy historycy twierdzą, że gdzieś w okolicach miasta znajdziemy groby tysiąca jeńców, ofiar ludobójstwa. Wschowa była również miejscem posiedzeń Senatu oraz spotkań królów, którzy nie chcieli jeździć do Warszawy i wybrali to przygraniczne miasto na przyjmowanie poselstw z zagranicy. Za czasów komuny władze postawiły pomnik byka rozpłodowego Iliana. Rokrocznie, na Wielkanoc, jego przyrodzenie jest malowane na różne kolory przez nieznanych "artystów". Te ciekawostki to zaledwie garstka z tych, którymi dzieli się z nami autor. Czasem czułam się jak podczas czytania przewodnika dla podróżnych i jednocześnie książki historycznej. Jednak tutaj wszystko podane było w bardziej przystępnej, zabawnej formie. Widać było miłość autora do swojego miasta. Sprawił, że naprawdę mam ochotę odwiedzić Wschowę, choć przyznam, że do tej pory nawet nie wiedziałam, że zaledwie sto kilometrów od Poznania znajduje się tak malownicze miasto. 


"Pokuszenie" jest typową wakacyjną lekturą. Książkę czyta się szybko, z rosnącym zainteresowaniem. Cały czas pojawiają się nowe wątki i postaci a zagadka wraz z malejącą ilością stron staje się coraz bardziej skomplikowana. To połączenie naszej rodzinnej klasyki przygodowej, którą znamy z książek Niziurskiego, z książkami króla gatunku Dana Browna. Oczywiście fabuła nie jest tak monumentalna jak w książkach twórcy "Kodu da Vinci" jednak motywy tajemnicy i poszukiwań nasuwają pewne skojarzenia. Polecam jak najbardziej czytelnikom, którzy mają ochotę na coś lekkiego i przyjemnego, tym co chcą się jeszcze raz przenieść w świat dzieciństwa. Wybierzcie się razem z Piotrem Bojarskim na poszukiwanie skarbu. Z pewnością go odnajdziecie.



Tytuł : "Pokuszenie"
Autor : Piotr Bojarski
Wydawnictwo : Czwarta Strona
Data wydania : 4 lipca 2018
Liczba stron : 392


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :


http://czwartastrona.pl/

"Mówili, że jest piękna" Michel Bussi

"Mówili, że jest piękna" Michel Bussi

Jak dobrze wiecie, zawsze przed przystąpieniem do lektury, lubię sobie poczytać recenzje innych czytelników. Tym razem byłam dość zdziwiona, kiedy duża część z nich krytykowała autora za obniżenie poziomu. Część z recenzentów narzekała, że fabuła jest przewidywalna i już po jednej trzeciej książki wiemy jakie będzie zakończenie. Stanowczo nie zgadzam się z tymi opiniami. Jeśli ktoś będzie w stanie przewidzieć finał tej powieści to jedynie jasnowidz, a jej wielowątkowość sprawia, że nie mamy tutaj czasu na nudę. Jeśli to ma być jedna z gorszych książek autora to inne muszą być szczytem literackiego geniuszu. Dopiero rozpoczynam moją przygodę z francuskim pisarzem i po pierwszej randce mam wielką ochotę na następne.

W hotelu "Red Corner" znalezione zostaje ciało jednego z działaczy organizacji pozarządowej pomagającej nielegalnym imigrantom. Przywiązanemu do łóżka mężczyźnie podcięto nadgarstki w wyniku czego wykrwawił się na śmierć. Policja zdobywa nagranie z monitoringu, na którym widać piękną, młodą kobietę, która wraz z ofiarą przyszła do hotelu. Czy ta młoda dziewczyna jest w rzeczywistości brutalną morderczynią? 

Jedynie osoba, która spędziła całe swoje życie w wielokulturowym państwie będzie w stanie napisać taką powieść. Dla nas, obywateli kraju jednolitego etnicznie, wielonarodowościowa Francja może się
wydawać egzotyczna. Podobnie jak w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych znajdują się tutaj całe dzielnice mieszkalne, w których możemy nie usłyszeć ani jednego słowa po francusku. Francja należy do państw kolonialnych, które muszą wziąć odpowiedzialność za kraje, które przez wieki były przez nich oblegane. Politycy i dość spora grupa rdzennych Francuzów, czują moralny obowiązek do tego, by zatroszczyć się o obywateli dawnych kolonii, w większości znajdujących się na terenie Afryki. Niestety, nie dla każdego znajdzie się miejsce, praca czy zasiłek, dlatego granice Unii Europejskiej są pilnie strzeżone. Nie przeszkadza to jednak tysiącom ludzi, w próbach dotarcia do wybrzeży Europy. Są to emigranci polityczni i ekonomiczni, osoby dla których nie ma przyszłości w ich własnych krajach. Często te próby kończą się śmiercią. Przewoźnicy i kapitanowie statków w uciekinierach widzą szansę na zarobek. Wydostanie się z Afryki to koszt kilku tysięcy euro za osobę i nigdy nie dostaniemy gwarancji powodzenia. To wielogodzinna wędrówka przez pustynię, przebywanie w obozach gdzie brakuje jedzenia i wody, podróż na statkach, które bardziej przypominają szalupy ratunkowe. I mamy tylko jedną szansę gdyż kolejny raz nie uda nam się uzbierać potrzebnej kwoty. Jeśli możemy sobie pozwolić to zapłacimy więcej by dostać czerwoną opaskę na rękę, dzięki czemu dostaniemy większe racje żywnościowe, lepsze miejsce w łodzi. Będą nas również lepiej traktować, może pomogą uciec w razie niebezpieczeństwa. Jednak nawet czerwona opaska nie gwarantuje, że dotrzemy na miejsce, do Europy, do Azylu.
Problem nielegalnej emigracji jest jednym z ważniejszych tematów poruszanych w tej książce. Dla mnie był bardziej istotny od całej zagadki i  intrygi gdyż skupiał się na problemie współczesnym, który ma również wpływ na nasze życie. Wiecie, że przed 1914 rokiem świat był bez granic? Dopiero Wojna Światowa sprawiła, że zostały one wprowadzone. Miało to być rozwiązanie tymczasowe, jednak pozostało do dziś. Drzwi krajów wysoko rozwiniętych pozostały zamknięte, jeszcze bardziej pogłębiając różnice pomiędzy bogatą północą a biednym południem. Skazało to wielu ludzi na śmierć z głodu lub w wyniku działań wojennych. Autor dostrzega problem wiążący się z nielegalną emigracją jednak nie rozumie jego mechanizmów. Dlaczego ludzie, którym udało się przekroczyć mur Berliński byli traktowani jak bohaterowie a dzisiejsi imigranci uważani są za terrorystów? Dlaczego rządy państw chcą podnosić wiek emerytalny kiedy do ich drzwi puka tania siła robocza z Afryki czy Azji? Może pora zmienić politykę wobec emigrantów i uchodźców? Ocalić tysiące ludzi, którzy toną podczas prób przeprawienia się przez morze. Emigranci to nie tylko ludzie, którzy liczą na zasiłek. Większość z nich to osoby wykształcone, które marzą o lepszym jutrze, pracy za godne pieniądze, które pozwolą im utrzymać rodziny. My marzymy o tym samym, prawda? 

Uwielbiam bohaterów tej książki, a szczególnie postaci kobiece. Są one odważne, łamią stereotypy, pokazują nam, szczęśliwym Europejkom, że one, by móc żyć tak jak my, musiały pokonać długą drogę. Często bardzo wyboistą. Leyli pochodzi z Mali, jako nastolatka straciła wzrok. Za sprawą kochających i przewidujących rodziców udało jej się opuścić rodzinną wioskę i uciec do Europy. To właśnie tutaj trafiła na miłość swojego życia, mężczyzną który okazał się kimś zupełnie innym niż oczekiwała. Przez lata zmuszana była do prostytucji aż wreszcie udało jej się uciec. Wróciła do rodzinnej miejscowości by po kilku latach spróbować jeszcze raz wydostać się z Afryki. Zdobyła pieniądze, przeszła setki kilometrów, znalazła sobie protektora, któremu musiała płacić ciałem za ochronę ale dopięła celu. Udało jej się. Jednak wierzcie mi tak zdeterminowanych ludzi jest zaledwie garstka, jeszcze mniej takich, którym dopisze szczęście. 
Kolejną ciekawą postacią jest Ruben, kierownik jednego z hotelów Ibis. To nieszkodliwy megaloman, którego pasją jest opowiadanie o swoich podróżach. Często są to opowieści zmyślone jednak sprawiają, że nasz bohater jest postacią barwną i interesującą. To właśnie on wdał się w romans członkinią koreańskiej elity politycznej, udzielał azylu indonezyjskiemu separatyście czy organizował tłum słuchaczy dla skrzypka ściganego przez rumuńskie Securitate. Prawda, że ciekawy życiorys? 
Również nasi śledczy są postaciami, które nadają książce kolorytu. Ich dialogi są niezwykle zabawne, co jest dość rzadkie w przypadku powieści kryminalnej, szczególnie gdy głównym wątkiem fabuły jest wielokrotne morderstwo. Jednak ten humor działał na plus, pozwolił oczyścić często gęstą atmosferę. 
Jak widzicie, to właśnie wątki poboczne poruszane przez autora najbardziej mnie poruszyły. Oczywiście sama zagadka również jest dobrze skonstruowana, nie brak tutaj zwrotów akcji i każdy kolejny jest coraz bardziej zaskakujący. Nie słuchajcie innych, nie ma tutaj jakiejkolwiek przewidywalności, a mówi to osoba, która przeczytała w swoim życiu niemało książek sensacyjnych. A samo zakończenie jest rewelacyjne.


"Mówili, że jest piękna" to thriller/kryminał dość szczególny. Czasem miałam wrażenie, że pod przykrywką  śledztwa, autor kieruje naszą uwagę na zupełnie inne, ważniejsze tematy. W moim przypadku się to udało.  Z pewnością jest to książka, która zachęca do dyskusji o kondycji dzisiejszej Europy oraz możliwych kierunkach jej rozwoju w przyszłości. Dokąd to wszystko zmierza? Michel Bussi pozostawił mnie w refleksyjnym i melancholijnym nastroju i jestem mu za to wdzięczna. Ta jedna lektura dała mi większy ogląd na problem emigracji niż wiadomości telewizyjne. No i oczywiście dostarczyła sporo rozrywki. Co prawda jeszcze nie wiem czy Bussi jest jednym z najlepszych francuskich pisarzy, jednak po pierwszym spotkaniu ma u mnie duży kredyt zaufania. 

Tytuł : "Mówili, że jest piękna"
Autor : Michel Bussi
Wydawnictwo : Świat Książki
Data wydania : 20 czerwca 2018
Liczba stron : 480
Tytuł oryginału : On la trouvait plutôt jolie

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
https://www.swiatksiazki.pl/

"Powiedz, że jestes moja" Elisabeth Noreback

"Powiedz, że jestes moja" Elisabeth Noreback

     Zazwyczaj piszę recenzje rano, jednak tym razem musiałam się porządnie wyspać, gdyż kolejny raz zarwałam noc przy świetnym thrillerze. Tak, mowa oczywiście o "Powiedz, że jesteś moja", książce która działa lepiej niż espresso. Nie przypuszczałam, że ten debiut literacki okaże się strzałem w dziesiątkę. Wcale się nie dziwię, że prawa do tłumaczenia książki sprzedano w aż 27 krajach, co w przypadku początkujących autorów jest rzadkością. Elisabeth Noreback ma niesamowity talent do kreślenia profili psychologicznych swoich bohaterów. Z łatwością przenosi nas w świat powieści, sprawiając, że stajemy się uczestnikami rozgrywających się wydarzeń. Kolejny raz szwedzka autorka udowodniła, że nie bez powodu Skandynawia jest uważana za kolebkę dobrego kryminału.

Stella została matką mając zaledwie 19 lat. Podczas wakacji, na które wybrała się wraz z partnerem i dzieckiem, dziewczynka znika. Na miejscu nie ma żadnych śladów, które mogłyby naprowadzić śledczych na trop dziecka. Po roku mała Alice zostaje uznana za zmarłą. Policja sugeruje, że udało się jej wyjść z wózka i wpadła do jeziora.
Poznajemy Stellę dwadzieścia lat później. Jest już pogodzoną z przeszłością, dojrzałą kobietą, pracującą jako psychoterapeuta w klinice. Pewnego dnia trafia do niej młoda dziewczyna z
wyraźnymi objawami depresji. Stella jest przekonana, że Isabelle to jej zaginiona córka.


"Powiedz, że jesteś moja" to niezwykle udany thriller psychologiczny, w którym główne skrzypce gra miłość. I jest to miłość szczególna, miłość matki do dziecka, które to uczucie może zrozumieć tylko druga matka. Sama mam dwie córki i wiem jak łatwo jest przekroczyć pewne granice wyznaczone przez to niezwykle silne i uzależniające uczucie. Kiedy kończy się troska a zaczyna kontrola? Na jak dużo możemy sobie pozwolić by chronić nasze dziecko a jednocześnie nie ograniczać jego wolności? Już sam tytuł sugeruje, że będziemy mieć tutaj do czynienia z uczuciem, które przekroczyło wszelkie granice i stało się obsesją. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić co znaczy stracić dziecko i to w tak tragicznych okolicznościach, kiedy właściwie nie wiemy co się stało. Nasza główna bohaterka, Stella, odwiedza grób córki, której ciało nigdy nie zostało odnalezione. Przez całe życie ma nadzieję, że Alice żyje. W jej głowie rodzą się setki scenariuszy, podczas spaceru uważnie przygląda się twarzom obcych ludzi licząc na to, że rozpozna znajome rysy. Ta obsesja i pragnienie odnalezienia córki sprawiają, że zostaje zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, gdzie udaje jej się pozbierać. Jednak to uczucie, ten mus poszukiwań, nadal w niej tkwią i kiedy Isabelle trafia do jej gabinetu wszystko wraca ze zdwojoną siłą. Jest to moment kiedy nasza bohaterka zaczyna się zastanawiać czy to faktycznie jej córka czy to jej własny umysł płata jej figle? Wtedy w naszych głowach zaczynają lęgnąć się myśli : co my byśmy zrobili w takiej sytuacji? W sytuacji kiedy nikt nam nie ufa, ludzie traktują jak wariatkę a na dodatek mamy zwidy? Choć Stella nie jest idealna, ma irytujący styl bycia, wydaje się nadopiekuńcza i czasem miałam ochotę wykrzyczeć jej w twarz parę przykrych słów, to dzięki autorce byłam w stanie poczuć dokładnie to co ona. Czy  Elisabeth Noreback udało się zrobić ze mnie psychopatkę? Jedno wiem na pewno. Nigdy nie chciałabym znaleźć się w podobnej sytuacji i podziwiam Stellę, że jej się udało wyjść na prostą po tak traumatycznym wydarzeniu z przeszłości. Jest to nadzieja dla innych.

Muszę przyznać, że sama zagadka była tylko dodatkiem do całej fabuły, czymś co sprawiło, że stała się ona spójna i logiczna, jednak nie stanowiła jej meritum. Uważniejszy czytelnik już po stu stronach będzie wiedział, w którym kierunku to wszystko zmierza. Jednak jeśli myślicie, że umniejsza to walory książki to jesteście w błędzie. Prawdziwa akcja rozgrywa się w głowach naszych bohaterów, a tutaj jest bardzo dużo do odkrycia. Narratorkami są trzy  główne bohaterki : Stella, Isabelle i Kerstin, choć najwięcej czasu książkowego, poświęcono właśnie pani psycholog. Wraz z nią przeżywamy ból po utracie dziecka, czujemy lęk na myśl o tym, że nasz jedyny syn, jedyne dziecko które nam zostało, może zaginąć w drodze do szkoły, jednak najwięcej lęków siedzi w naszej własne głowie i to właśnie one mogą przerodzić się w prawdziwą paranoję.
Z drugiej strony mamy Isabelle, studentkę, której dzieciństwo, choć z pozoru normalne, miało duży wpływ na późniejsze życie dziewczyny. Zaborcza matka, Kerstin, trzymała ją pod kloszem, nie dopuszczając do kontaktów z innymi. Nadmierna kontrola i nadopiekuńczość sprawiły, że dziewczyna ma problemy z nawiązywaniem bliższych znajomości. Dopiero wyjazd z rodzinnej miejscowości sprawił, że powoli zaczęła rozwijać skrzydła.
Patrząc na te dwie kobiety Stellę i Kerstin pomyślałam, że żadna z nich nie była dobrą matką. Ich miłość była toksyczna choć stan ten wywołany był innymi czynnikami : Stella bała się utraty kolejnego dziecka a Kerstin była uzależniona od swojej córki i jej miłości. Bała się samotności. W takich momentach wszystkie matki zaczną się zastanawiać nad rodzajem ich miłości. Przeanalizują ją i wprowadzą poprawki by nie doprowadzić do tragedii. Zdałam sobie sprawę, że to właśnie my, rodzice, mamy największy wpływ na nasze dzieci, i to od nas zależy czy będą szczęśliwe. Kontrolę zastąpmy zaufaniem i  pozwólmy dokonywać własnych wyborów.

Jak przystało na skandynawski thriller dostaliśmy dzieło napisane prostym i sugestywnym językiem, gdzie zachowany został balans pomiędzy dialogami a opisami. Z jednej strony styl autorki jest bardzo prosty, wręcz ascetyczny, pełno tutaj równoważników zdań, a z drugiej dość spora liczba powtórzeń sprawia, że książka wydaje się przesycona treścią. Spokojnie dało by się ją odchudzić. Pozostaje pytanie czy warto? Wydaje mi się, że to ciągłe przypominanie o minionych wydarzeniach jeszcze bardziej uwypukla efekt klaustrofobii i paranoi jakiego oczekujemy po tej książce. Pokazuje prawdziwy obraz umysłu szaleńca, który zamiast linearny jest wykadrowany. Narracja jest dynamiczna, fabuła posiada zwroty akcji i choć prowadzi do przewidywalnego zaskończenia to  całość skonstruowana jest poprawnie i logicznie. 

"Powiedz, że jesteś moja" to wciągający thriller, którego główną zaletą jest fakt, że rozgrywa się głównie w umysłach naszych bohaterów. To jedna z tych historii, których zakończenie jest nam znane, jednak cały czas liczymy na to, że będzie inne niż oczekujemy. I wierzcie mi autorka potrafi zaskoczyć. Jest to jedna z tych historii, która potrafi doprowadzić czytelnika do krawędzi, do momentu kiedy poczuje się jak w domu wariatów, zastanawiając się czy sam nie traci zmysłów. Niesamowicie dobry debiut. Czekam na więcej. 

Tytuł : "Powiedz, że jesteś moja"
Autor : Elisabeth Noreback
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 11 czerwca 2018
Liczba stron : 512
Tytuł oryginału : Sag Att Du Ar Min


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 
http://www.zysk.com.pl/




Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger