"Morze ciemności" Elżbieta Sidorowicz

"Morze ciemności" Elżbieta Sidorowicz

     Znacie Winstona Grooma? Pewnie teraz się zastanawiacie o kim ja mówię. Dlatego wam ułatwię : czy mówi was coś pseudonim Forrest Gump? Już wyobrażam sobie wasze miny, facepalmy i "notaki". Ten znany z filmu pod tym samym tytułem mężczyzna, powiedział zdanie które zapamiętam na zawsze : "Życie jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiesz, co ci się trafi". Moim zdaniem cytat ten jest skondensowaną w pigułce kwintesencją człowieczego bytu. Kiedy ktoś powołuje się na słowa Forresta to w mojej głowie zapala się czerwona lampka. Karolina uważaj, coś się będzie działo. Jednak kiedy cytat jest przeinaczony, do błyskającej diody dochodzi głośny sygnał syreny alarmowej. Któż bowiem ma czelność parafrazować mistrza? Czyżbym trafiła na coś jeszcze lepszego od śmiesznej opowieści idioty? No cóż w przypadku "Okruchów Gorzkiej Czekolady" zabawnie zdecydowanie nie będzie. Jednak jest coś co łączy tytułowego Forresta z bohaterką niniejszej książki, a tym czymś jest zdolność wyzwalania w odbiorcy uczuć i emocji, nad którymi ciężko jest zapanować. I nie ważne czy jest to smutek czy też radość, przerażenie czy beztroska, ważne w ogóle jest że jakaś struna w nas została poruszona, bo o to bardzo ciężko w dzisiejszych spopularyzowanych, facebookowych czasach.

Rodzice nastoletniej Ani decydują się kupić stary, zrujnowany dworek na peryferiach miasta. Gdy rozpoczynają remont i modernizację domu, wszystko zdaje się iść ku dobremu. Jednak nic nie jest w stanie zatrzymać biegu wydarzeń...Ania, uzdolniona uczennica liceum plastycznego, zostaje zupełnie sama w wielkim, pustym, nienadającym się do życia domu. Bez wody, gazu, telefonu. I bez kogokolwiek bliskiego. Świat malarstwa, muzyki, poezji, wszystko, co było dla niej ważne, przestaje istnieć. Jak pogodzić się ze stratą? Jak żyć?

Podobnie jak Ania jestem jedynaczką. Podobnie jak ona jestem (byłam) rozpuszczona jak dziadowski bicz. Rodzice od zawsze trzymali mnie pod kloszem, roztoczyli nade mną parasol ochronny, który miał ustrzec mnie przed złem czyhającym tuż za rogiem. Na początku byłam zadowolona. Miałam wszystko to co chciałam : kochających rodziców, duże kieszonkowe, wygodny dom i wielkiego psa, o zabawkach, kosmetykach i designerskich ubraniach nie wspominając. Jednak wraz z wiekiem zaczynały zmieniać się moje priorytety. Przestały być ważne markowe kiecki, droga biżuteria czy reklamowany w telewizji błyszczyk. Bardziej niż ku rzeczom, zwróciłam się ku ludziom. Zaczęłam spędzać więcej czasu z rodziną, doceniłam czas jaki bliscy mi poświęcają, nastawiłam się na pracę i naukę. Wiecie kiedy nastąpiła ta wewnętrzna przemiana? Jak miałam ponad dwadzieścia lat, wcześniej byłam zwykłą, nieco szaloną, rozpuszczoną nastolatką. Nasza bohaterka nie miała możliwości samodzielnego odkrycia nowych priorytetów, ona została do tego zmuszona przez tragiczne okoliczności. Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym, zostawiając ją samą w wielkim, niewyremontowanym i zimnym domu. Dziewczyna postanowiła tam zostać. Tutaj dochodzimy do fragmentu, który kazał mi potraktować tę książkę z przymrużeniem oka. Jako osobie niepełnoletniej ani ośrodek pomocy społecznej ani żadne inne urzędy, nie pozwoliłyby zamieszkać samej w budynku bez bieżącej wody, ogrzewania czy mediów. Szybko by się ktoś zainteresował dlaczego siedemnastolatka musi uczyć się palić w kominku, nosić wodę wiadrami, a przede wszystkim spędzać czas samej, skoro ma rodzinę. Owszem ciotka, która jej została jest zołzą do kwadratu, jednak państwo nie za bardzo zwraca uwagę na wady czy zalety opiekunów prawnych. Mogą nie być najmilsi, ważne jest by chcieli i potrafili się zająć dzieckiem, co w tym przypadku byłoby proste, szczególnie że Ania była już niemalże dorosłą kobietą. Do pełnoletności brakowało jej zaledwie kilku miesięcy. No ale do rzeczy. Choć ciotka dziewczyny pojawia się w tej powieści, tak w sprawach związanych z domem, utrzymaniem oraz nauką i przetrwaniem, naszej bohaterce pomagają obcy, nowo poznani ludzie, którzy są żywo zainteresowani losem dziewczyny. Muszę przyznać iż Ania miała niesamowite szczęście trafiając akurat na tę zabawną i przepełnioną miłością i empatią grupkę. Zdecydowanie najlepszą  i wzbudzającą natychmiastową sympatię postacią, była nauczycielka, dzięki której każdy kolejny dzień w szkole (a również poza nią) dawało się jakoś znieść. Pomagała również sąsiadka oraz jej syn (tak, tak będzie tutaj element rozkwitającego romansu) oraz paru innych mieszkańców miasteczka. Cały czas miałam wrażenie, że dziewczyna trafiła do enklawy szczęścia i miłości, gdzie każdy jest dobry. Oczywiście było to troszkę przesadzone, jednak głównym celem autorki było zapewne pokazanie, że jak człowiek znajdzie się na samym dnie, to już może być tylko lepiej, że nie warto się poddawać, gdyż  zawsze obok jest ktoś, kto poda nam pomocną dłoń. Z tym nie sposób się nie zgodzić, jednak czy nawet mając po swojej stronie całą wioskę, jesteśmy w stanie szybko zapomnieć o wielkiej stracie jaka nas spotkała? 

Każdy z nas w inny sposób przeżywa żałobę. Ja w tej kwestii ( dzięki Bogu) mam małe doświadczenie. Jedyną osobą z mojej najbliższej rodziny, która odeszła był mój dziadek, jednak zmarł kiedy miałam zaledwie kilka lat, więc mało co z tamtego okresu pamiętam. Cała moja rodzina i bliscy znajomi żyją i mają się dobrze, i nawet nie chcę się zastanawiać nad tym "co by było gdyby". Jednak zapewne należę do nielicznych osób, które mają takie szczęście. W gazetach codziennie pojawiają się nowe nekrologi. Moi pracownicy przychodzą ze smutnymi wieściami o śmierci ich najbliższych. Z telewizji co kilka dni dowiadujemy się o zamordowanych, utopionych, powieszonych. Na każdym kroku możemy obserwować jak ludzie przeżywają żałobę. Dzięki książce "Morze ciemności", możemy poznać jedno świadectwo, opis przeżyć z tego trudnego okresu, jaki następuje po śmierci najbliższej osoby. Jeśli ktoś powiedział by Annie, że "czas leczy rany" pewnie by w to nie uwierzyła. Nigdy nie wierzymy, obojętne czy zerwie z nami chłopak, czy stracimy pracę czy złamiemy rękę. Nasza główna bohaterka jest zarazem naszą narratorką, i to właśnie jej myśli zajmują wiele stron tej książki. Co prawda nie jest to pamiętnik, jednak czasami powieść ta przyjmuje jego formę. Ania dzieli się z nami tym co czuje i przeżywa. Opowiada o samotności z którą przyszło jej się zmierzyć, o stracie która stała się jej udziałem. Z każdego słowa czujemy miłość i tęsknotę za rodzicami. Czujemy, że dla tej nastolatki czas na moment stanął w miejscu. Jednak my, czytelnicy, już wiemy że może być tylko lepiej. I będzie. Zagubiona dziewczyna dopiero musi do tego dojść. I tutaj na scenę wkraczają kolejni bohaterowie. Z każdą kolejną stroną widzimy budzącą się do życia nadzieję, obserwujemy jak dziewczyna przezwycięża żałobę, godzi się z nią, jak przechodzi przez wszystkie fazy z nią związane : zaprzeczenie, gniew, negocjacje, depresję i w końcu akceptację. Na samym początku się zastanawiałam czy "Morze ciemności" jest książką dla mnie. Niezbyt bowiem przepadam za smutnymi, melodramatycznymi powieściami, które zostawiają czytelnika ze zranionym sercem. Dookoła jest tyle zła, że przynajmniej bohaterowie w książkach powinni wieść spokojne i beztroskie życie. Jednak pomimo moich wątpliwości postanowiłam zaryzykować i muszę przyznać, iż się nie zawiodłam. Elżbieta Sidorowicz napisała książkę, która z pewnością wzruszy czytelnika, jednak go nie zdołuje. Pojawią się tutaj zarówno fragmenty które wywołają w nas łzy jak i takie, które nas rozbawią czy też pobudzą struny emocji : strachu, przerażenia, złości czy zdziwienia. 

Elżbieta Sidorowicz jest artystką. Ja co prawda po raz pierwszy miałam do czynienia z jej twórczością, jednak już po stylu pisania można poznać, że autorka jest istotą wrażliwą, emocjonalną i niezwykle empatyczną. Ponieważ nasza główną bohaterkę również ciągnie w kierunku sztuki (pięknie śpiewa, jednak to malarstwo jest jej konikiem) zaczęłam się zastanawiać czy w powieści tej pojawiły się jakieś nuty biograficzne. Oczywiście w Internecie nie znalazłam na ten temat żadnych informacji jednak ciekawość pozostała. W tekście pojawiają się piękne opisy, znakomicie skomponowane zdania, wtrącenia na temat malarstwa i sztuki w ogóle. Tylko człowiek zorientowany w temacie mógłby tak dobrze to wszystko opisać, bez nadęcia, zbytniej encyklopedyczności i przynudzania. Tutaj słowa i emocje rozkwitały niczym kwiaty.

Jeśli lubicie książki o uczuciach i pisane uczuciami to "Morze ciemności" jest zdecydowanie lekturą dla was. Co prawda portale literackie uważają, że jest to książka dla młodzieży, jednak ja uważam iż prawdy w niej zawarte są uniwersalne i ważne dla czytelników w każdym wieku. Ponieważ jest to pierwszy tom, to z oceną poczekam na przeczytanie całości. Jedno mogę powiedzieć : jest to zdecydowanie literatura, która skupia się na ludzkim wnętrzu a nie tym co poza nim. Duża część tej powieści rozgrywa się w głowie naszej bohaterki więc Ci co liczą na szybką akcję czy zwroty fabularne będą zawiedzeni, bo tym względem książka wypada ubogo. Jednak jeśli chodzi o uczucia, wzruszenia i emocje z nimi związane, to jest zdecydowanym strzałem w dziesiątkę. Polecam. 


Tytuł : "Morze ciemności"
Autor : Elżbieta Sidorowicz
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 17 września 2019



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




 
 
 
 
            Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html
"Lanny" Max Porter

"Lanny" Max Porter

Recenzenci, szczególnie Ci zagraniczni, nazywają Maxa Portera- geniuszem. Muszę się z nimi  zgodzić, jednak jest on również niezrozumiały, wymagający, przegadany, śmieszny, straszny, zbyt ambitny, dziwaczny i szalony w całej swojej genialności. A dlaczego? "Lanny" jest niczym innym, jak nowelą o zaginionym chłopcu. Książek o dzieciach, które zostały porwane, wyszły i nie wróciły czy też po prostu zniknęły ze swojego pokoju są setki, więc co jest takiego nadzwyczajnego w tej, że aż dostała nominację do Nagrody Bookera? Otóż w swoim życiu przeczytałam wiele thrillerów, książek obyczajowych a nawet horrorów (ukłony dla Stephena Kinga), w których pojawił się motyw "zaginionych dzieci", jednak jeszcze nigdy nie trafiłam na wariację na temat samego zaginięcia, utwór utrzymany w klimacie realizmu magicznego, gdzie starodawne wierzenia łączą się z magią współczesności. Jestem w pod wielkim wrażeniem, jak z pozornie prostej i oklepanej historii, autor stworzył coś wielkiego i oryginalnego, poruszającego wszystkie zmysły i budzącego w nas nasze pierwotne instynkty. 


O godzinę drogi od Londynu znajduje się wioska, w niczym nieróżniąca się od wielu innych: pub, kościół, domy z czerwonej cegły, kilka budynków urzędowych, na obrzeżach parę większych posiadłości. Wszędzie — co normalne — posłyszeć można ludzi mówiących o miłości, trudach dnia codziennego, pracy, umieraniu i wyprowadzaniu psów. Wioska należy do swych mieszkańców, a także do okolicy i jej przeszłości.Należy również do Praszczura Łuskiewnika, mitycznej postaci, którą dzieci w szkole zwykły rysować jako zieloną i liściastą, z wyrastającymi z ust wiciami.

 Każde miasto, miasteczko czy wieś ma związaną z nią jakąś legendę. Kraków chwali się Smokiem Wawelskim, Warszawa Bazyliszkiem a osady położone nad jeziorem Loch Ness- tajemniczą Nessie. Jednak oprócz znanych wszystkim baśni, podań i urban legends, są też przekazywane z ust do ust legendy o bytach prastarych, starszych niż ludzkość. W krajach słowiańskich jednym z takich bóstw był Leszy, bóg lasu, istota która chroniła wszystkie leśne stworzenia i tych którzy przemierzali mroczne ostępy. Ten Dziad Leśny stronił od ludzi i często jak stanęli na jego drodze to przyjmował wrogą postawę. Często przyjmował postać omszałego starca z gałęziami zamiast włosów, bladolicego podróżnika pachnącego ziemią czy też jelenia albo wilka. Zmiennokształtność nie była dla niego problemem. Żył w lesie i rzadko kiedy go opuszczał. W "Lannym" poznajemy postać, która nieco przypomina naszego rodzimego Borutę. Jest nią Praszczur Łuskownik, prastary byt który widzi i słyszy wszystko. Po kilkuset latach się zbudził, wstał ze swojego ukrytego głęboko w lesie posłania i ruszył na poszukiwanie swojego przeznaczenia, ku misji która na niego czeka. Praszczur jest jednym z narratorów naszej książki i muszę przyznać iż obcowanie z jego umysłem było dla mnie dość niecodziennym, dziwnym i szalonym doświadczeniem. Wyobraźcie sobie wielki pokój w którym postawiono kilkaset włączonych radiowych odbiorników. Każde radio nastawione jest na inny kanał. W jednym gra muzyka klasyczna, w drugim rozrywkowa, gdzie indziej ktoś gada czy melorecytuje, kłóci się czy coś reklamuje. Jednym słowem stoimy w samym środku rzeczywistego medialnego szumu, w którym jego dźwięki dopływają do nas jedną wielką falą uderzeniową. Tak właśnie funkcjonuje Praszczur Łuskownik. Nastraja się na ludzi, otwiera pory swojego prastarego jestestwa i chłonie. Docierają do niego wszystkie rozmowy, wszystkie myśli mieszkańców wioski. Czytelnik dostaje istną kakofonię wyrwanych z kontekstu zdań, równoważników zdań czy po prostu wyrazów, które nie łączą się w spójną całość. To tak jak byśmy czytali nagłówki gazet codziennych : gdzieś ktoś kogoś dźgnął nożem, tam się urodziło dziecko, kilka kilometrów dalej ktoś wylał śmierdzący nawóz a jeszcze gdzie indziej obrodziło w grzyby. Czytając zaczęłam się zastanawiać nad tym jak płytkie i marne życie prowadzimy, o jakich głupotach i truizmach rozmawiamy. Powiedzmy sobie szczerze, większość dyskusji prowadzonych w naszych domach jest o przysłowiowej dupie Maryni. 
Autor w swojej książce bawił się nie tylko słowem lecz również farmą. Nie mamy tutaj do czynienia z typowymi akapitami, znakami przystankowymi, wyodrębnioną narracją. Zdania napływają do nas z góry, z boku i od dołu strony. Są zakręcone, pogrubione, zdublowane czy przerwane w połowie. Bohaterowie nie mówią lecz dzielą się z nami swoimi punktami widzenia i przemyśleniami. Pojawia się również wszystko wiedzący narrator, który stara się wprowadzić trochę ładu w to morze chaosu, jednak z góry wiadomo iż zabieg ten skończy się fiaskiem. "Lanny" jest książką dla cierpliwych i mających dużo czasu czytelników. Zdecydowanie nie jest to powieść, którą się połknie "na raz", chociaż ma zaledwie dwieście kilkadziesiąt stron. Tutaj każde słowo wymaga zastanowienia, każde zdanie niesie jakieś ukryte przesłanie. A na dodatek treść jest tak przesiąknięta baśniowością i metaforami, że podążanie głównym szlakiem fabularnym jest naprawdę utrudnione. 

Jak pisałam już wcześniej, głównym motywem książki jest zniknięcie kilkuletniego chłopca, Lannego. Młodzieniec ten znany był ze swojej wielkiej wrażliwości i empatii. Każdy kogo spotkał od razu dostawał się pod jego urok. Z pewnością kiedyś w swoim życiu poznaliście osobę, która zdaje się nie pasować do "swoich czasów". Jest za mądra, za bardzo staroświecka, zbyt grzeczna, po prostu inna. Choć Lanny był z pozoru normalnym, posiadającym wielu kolegów chłopcem, tak jego rodzice czuli że nie jest taki jak jego rówieśnicy. By ukierunkować jakoś jego wrażliwość matka chłopca zapisała go na lekcję rysunku do mieszkającego w pobliżu znanego niegdyś malarza, dziś zwanego Szalonym Petem. Chłopiec lubił spędzać czas w towarzystwie starszego mężczyzny, powoli zaczęli się zaprzyjaźniać i tych spotkań było coraz więcej. Wcale więc nie dziwi fakt, że jak Lanny zniknął pierwsze podejrzenia zarówno policji, jak i całej małomiasteczkowej społeczności, padły na Peta. A jak na kogoś padnie "cień pedofilii" to bardzo ciężko jest się go pozbyć. Bardzo mi się podobało to, jak autor opisał typową angielską miejscowość, prawdopodobnie "sypialnię" jednego z większych brytyjskich miast. Nasi główni bohaterowie do swojego nowego domu, sprowadzili się niedawno. te kilka lat to zdecydowanie zbyt krótki okres by kogoś uznać za swojego. W książce tej przedstawiony jest stosunek "rdzennych" członków danej społeczności do przybyszy z zewnątrz, którzy nigdy w pełni nie zostaną zaakceptowani i wzięci za swoich. Ciekawi mnie czy była to aluzja do polityki otwartych granic, dzięki której Wielka Brytania stała się domem dla setek tysięcy emigrantów ze Wschodu. Czy jest to zawoalowana i ambitna próba wyrazu sprzeciwu przeciwko rządowej polityce. Czy autor tak naprawdę jest nacjonalistą, który uważa że "kiedyś było jakoś lepiej?" Nie da się ukryć iż w tekście czuć tęsknotę za dawnymi czasami, za dawnym patriotyzmem, ludźmi którzy potrafili walczyć za wolność. Dziś społeczeństwo i cały świat rządzi się własnymi prawami. Żyjemy w jednej wielkiej globalnej wiosce, podniecając się coraz to nowymi aferami. Kiedy zaginął Lanny, media od razu zwietrzyły sensację. Gazety rozpisywały się o "starym" pedofilu, nieodpowiedzialnych rodzicach czy też narkotyzującym się chłopcu. Im bardziej kontrowersyjny był artykuł, tym stawał się bardziej poczytny. Kiedy po kilku dniach dziecko nadal nie zostało odnalezione, jednak nie przybywało żadnych faktów czy wskazówek co do tego, co mogło się stać z chłopcem, wszyscy zaczęli się sprawą nudzić. Wozy transmisyjne pojechały goniąc za inną sensacją, innym "zaginionym" dzieckiem. Jedynymi, którzy nadal martwili się losem chłopca, byli jego rodzice i szalony Pete. Każdy z nich wymyślał w swojej głowie scenariusze, z których jedne były niepokojące, inne dawały nadzieję a jeszcze inne szokowały. Bo kto by pomyślał, że ojciec chłopca może życzyć mu śmierci a matka odczuwać zarówno wielkie przerażenie jak i swojego rodzaju ulgę? "Lanny jest książką" która odsłania wszystkie nasze słabości, wystawia je na światło dzienne i ośmiesza nas jako gatunek ludzki. 

Pomimo faktu, iż powieść ta ma szczęśliwe zakończenie, choć w tym wypadku szczęście to pojęcie względne, to ja po jej przeczytaniu nadal czuję niepokój i pewnego rodzaju brak satysfakcji, który mi towarzyszy przy świeżo zakończonej lekturze. Jeszcze żadna książka nie wzbudziła we mnie takich emocji jak Lanny. Była przerażająco piękna w swojej prostocie, odrażająca w czynach naszych bohaterów i pogmatwana jeśli chodzi o ich myśli. Można ją czytać na wielu przeplatających się poziomach i myślę, że za każdym razem odkryjemy w niej coś nowego. To zarówno satyra na dzisiejsze czasy, jak i współczesna baśń czy przerażający thriller. 

Jak wiemy Max Porter, za swoją powieść, nie dostał nagrody Bookera. Nawet nie dostał się do szóstki wyróżnionych finalistów. Miałam okazję przeczytać kilka z nominowanych książek i muszę przyznać iż w tym roku poziom był zdecydowanie nie wyrównany. Autor który ma na swoim koncie zaledwie dwie książki musiał walczyć z takimi wyjadaczami jak rewelacyjna Margaret Atwood czy niezastąpiony Salman Rushdie. Moim zdaniem i tak wielkim osiągnięciem było dostanie się na listę trzynastu "nominowanych". "Lanny" zdecydowanie zasłużył na swoje miejsce i wierzę, że któraś z kolejnych powieści autora, zdobędzie sam szczyt. Szczerze tego panu Porterowi życzę, gdyż rzadko zdarzają się autorzy o takiej wrażliwości i talencie. Polecam. 


Tytuł : "Lanny"
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 17 wrześnie 2019
Liczba stron : 220
Tytuł oryginału : Lanny


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




 
 
 
 
            Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

"Wielkie polowanie" Robert Jordan

"Wielkie polowanie" Robert Jordan

Wiecie co? Uwielbiam oldschoolowe fantasy. Moja sympatia wynika zapewne z dwóch powodów : po pierwsze sama jestem troszkę oldschoolowa (czytaj-nie pierwszej daty) a po drugie mam wrażenie, że dawniej autorzy fantastyki poświęcali więcej czasu w proces tworzenia. Spójrzcie chociażby na dzieła Tolkiena czy też Martina (tak tak, tego ostatniego też zaliczam do starej szkoły, gdyż "Gra o tron" pisana była i jest do tej pory już od kilkudziesięciu lat). Cykle tych autorów nie można nazwać inaczej niż monumentalnymi. Stworzyli oni oryginalne, zbudowane od podstaw światy, pełnokrwistych bohaterów i historie, które znane są kilku pokoleniom czytelników. Tolkien wymyślił nawet kilka własnych języków, jak chociażby elficki, które są poprawne zarówno pod względem fonetycznym jak i gramatycznym. Czy wyobrażacie sobie coś takiego w dzisiejszych czasach? W XXI wieku mało który autor wysila się ponad to by stworzyć ciekawą historię. Fakt faktem ciężko jest dziś wymyślić coś oryginalnego jednak nadal dziwi to, że mało kto próbuje. Dlatego też czytelnicy oldschoolowi, tacy jak ja czy mój tata, muszą wyszukiwać takie perełki jak Koło Czasu Roberta Jordana i od nowa się zachwycać. Bo przecież już to czytaliśmy...ale kolejny raz nadal bawi i cieszy, może nawet bardziej. 

Rand al’Thor i jego przyjaciele wyruszają na Wielkie Polowanie, by zdobyć upragniony Róg Valere, a wraz z nim sławę i władzę nad światem. Szlak wyprawy wiedzie przez nieznane miasta i krainy, krzyżujące się i rozchodzące drogi, gdzie czekają go potyczki ze Sprzymierzeńcami Ciemności i trollokami. Walka o Róg toczy się w aurze magii, reliktów innych Wieków, eksperymentów z jedyną Mocą, ale również w atmosferze przyjaźni i miłości.

Nie da się ukryć iż konikiem Roberta Jordana są powieści, które "nigdy się nie kończą". "Wielkie Polowanie" to drugi w kolejności tom cyklu koło czasu, przez wielu czytelników i recenzentów uznawany za najlepszy. Ponieważ kilkanaście lat temu udało mi się przeczytać wszystkie części i (uwaga, uwaga) zrobiłam to w języku angielskim, chciałabym przyznać im rację, niestety nie mogę. Po pierwsze dlatego iż uważam, że książek Jordana nie powinno się oceniać samodzielnie, jako pojedynczych tomów, lecz jako całość. Owszem jedne są lepsze, inne gorsze, jednak każda coś wnosi, coś buduje i jest nieodzowną częścią cyklu. Po drugie czytając tę historię w języku angielskim, który nie jest moim pierwszym, nie byłam w stanie wyłapać wszystkich niuansów czy gier słownych, więc poniekąd w porównaniu do czytelników anglojęzycznych byłam troszkę poszkodowana. Zdecydowanie sporo rzeczy mi umknęło, części nie zrozumiałam a jeszcze inne zapomniałam. Dlatego też bardzo się cieszę, że wydawnictwo Zysk i S-ka dało mi możliwość ponownego przeczytania tego cyklu. Dziś, jako osoba dorosła inaczej postrzegam świat, wiem dużo więcej na temat gatunku fantasy a literaturę nie czytam tylko dla rozrywki, lecz by coś z niej wyciągnąć, nauczyć się, zapamiętać. Tom drugi Koła Czasu rozpoczyna się dokładnie tam gdzie zakończył się pierwszy i, jak większość powieści tego gatunku, głównym motywem fabularnym jest pogoń, tym razem za złodziejem starożytnego potężnego artefaktu. Bohaterowie pragną zdobyć Róg Valere, który ma im dać władzę nad światem. Jeśli lubicie fantasy drogi, jak chociażby tolkienowy Hobbit, to "Wielkie polowanie" z pewnością przypadnie wam do gustu. Oprócz pierwszych powiedzmy 20 procent książki, całość jest jedną wielką wędrówką/pościgiem. Robert Jordan przyzwyczaił nas do tego, że nie przywiązuje zbytniej wagi do tempa narracji. Choć jest to autor, który uwielbia bawić się słowami, to nie zawsze używa ich do tego by popchnąć akcję do przodu. Jest tutaj sporo przegadanych fragmentów, niepotrzebnych opisów oraz powtórzeń, które mają wpływ na nasz komfort czytania. Te spowolnienia wybaczyłam jedynie dlatego, że cała historia jest wprost niesamowita oraz oczywiście dlatego, że trzeba szanować autorów, którzy swoich dzieł nie piszą na kolanie, tylko poświęcają im czas. A wierzcie mi by napisać z sensem ponad 1000 stron to naprawdę trzeba troszkę nad tym posiedzieć. 
Podobnie jak w pierwszej części tak i tutaj autor rozpoczyna z przytupem. Jest akcja, są fajerwerki i wzruszenia, dzieje się naprawdę dużo, co pozytywnie nastraja czytelnika. Mniej więcej od jednej trzeciej książki, czyli mniej więcej ta gdzie konkurentki zbliżają się ku końcowi, fabuła spowalnia. Momentami miałam wrażenie, że nasi bohaterowie drepczą w miejscu. Autor bardziej skupia się na wykreowanych przez siebie sylwetkach i ich problemach, niż na samej wędrówce. Karawana niby nadal posuwa się do przodu, jednak jej tempo zdecydowanie zmalało. Jednak nie martwcie się, zazwyczaj jest tak, że po przestoju i chwilowym odpoczynku, czeka na nas wielka niespodzianka. To nie jest tak, że autor zupełnie odbiega od tematu i próbuje zanudzić czytelnika na śmierć, co to to nie. Tutaj przez cały czas budowana jest atmosfera, która ze strony na stronę się zagęszcza. Czytając wiedziałam, że zbliża się coś wielkiego i się nie pomyliłam. Ostatnie kilkaset stron było literackim i gatunkowym majstersztykiem. 

Skupmy się teraz na bohaterach. Większość z nich poznaliśmy już w pierwszym tomie, jednak dopiero tutaj możemy obserwować jakie przemiany w nich zachodzą, jak dorastają i uczą się, często na swoich błędach. Główną postacią jest Rand al'Thor, który budził we mnie mieszane uczucia. Wielu czytelników i znawców literatury fantasy przyrównuje tego młodego chłopaka do Frodo z Władcy Pierścieni. Podobnie jak znany hobbit, Rand również miał misję, od której zależało ocalenie świata i podobnie jak on, zebrał swoją drużynę, która miała mu w tym pomóc. Tych podobieństw jest zdecydowanie więcej. Obaj są konsekwentni, uparci i czasami podejmują dziwne, często tragiczne w skutkach decyzje. Wielokrotnie się irytowałam postawą Randa, który (podobnie jak Frodo), chciał wszystko dźwigać na własnych barkach i nikomu nie chciał wyjawić sekretów. Jego niechęć do podejmowania niektórych działań, choć w końcowym rozliczeniu i tak musiał to zrobić, sprawiała że dłonie mi się zaciskały w pięści. Lubię upartych bohaterów o ile upór ten, nie jest tożsamy z głupotą. 
Jednak nawet w momentach kiedy byłam wściekła i zła na to co wyrabia Rand i spółka, czułam że ich postawa była zrozumiała. Sama, gdyby przyszło mi wejść w ich skórę, pewnie położyłabym się na ziemi i zaczęła płakać. 
Jak napisałam wyżej, duża część tego tomu, skupia się na psychice naszych bohaterów i jej rozwoju. Czytelnik jest w stanie dokładnie poznać osobowość postaci, co jest bardzo pożyteczne, gdyż przed nami jeszcze kilka opasłych tomów. Tak naprawdę to przygoda się dopiero zaczyna, więc warto wiedzieć z kim mamy do czynienia, warto poznać ich myśli, wady i zalety, wyrobić sobie własne zdanie, pokochać bądź też znienawidzić. W tomie tym pojawia się sporo nowych postaci i żadna z nich nie jest potraktowana po łebkach. Jordan uwielbia tworzyć i każdy z bohaterów jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Nikt tutaj nikogo nie przyćmiewa, każdy jest oryginalny, złożony.  Co prawda nadal moimi ulubionymi postaciami (pomimo wszystko) byli Rand i Loial, jednak inni, jak chociażby Lan czy Perrin, również zasłużyli na uwagę. 


Krytycy zarzucali Jordanowi, że w budowaniu swojego realmu, za bardzo wzoruje się na Tolkienie. Po przeczytaniu pierwszego tomu, nie można nie przyznać im racji. Jednak na usprawiedliwienie autora powiem, że ciężko jest się na "mistrzu fantasy" nie wzorować, bo Tolkien praktycznie wymyślił ten gatunek, więc wszystko po nim będzie w jakimś stopniu kopią. Mniejszą lub większą. W tym tomie Jordan jest zdecydowanie bardziej oryginalny. Świat, który przemierzają nasi bohaterowie jest rozbudowany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Da się go chłonąć jak gąbka. Urzekł mnie ciekawy i nowatorski system magiczny, zachwyciły proroctwa i przepowiednie. Nawet nazwy cięć mieczem miały oryginalne, choć nieco pokręcone, nazwy. 

Przed przystąpieniem do lektury tej książki radzę się wam dobrze przygotować, wyciszyć i znaleźć w sobie pokłady cierpliwości. Nie da się ukryć iż proza Jordana może czytelnika wymęczyć, jest jak bieg maratonu truchtem, niby zbliżamy się do mety, jednak długo nie jest ona w naszym zasięgu. Po prostu musimy się przyzwyczaić do szczegółowych opisów czy nadmiernych przemyśleń bohaterów. Niektórzy powiedzą, że dużo tutaj słów, lecz mało treści. Jest w tym ziarenko prawdy, ale taki właśnie jest styl autora i dzięki temu jest niepowtarzalny. Po przeczytaniu zakończenia tego tomu zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę jestem dopiero na początku wielkiej przygody. I muszę przyznać iż bardzo mnie to odkrycie ucieszyło. Już się nie mogę doczekać aż będę mogła czytać dalej. A wam polecam zacząć od początku. 


Tytuł : "Wielkie polowanie"
Autor : Robert Jordan
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 30 września 2019
Tytuł oryginału : The Great Hunt 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




 
 
 
 
            Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

"Za głosem serca" Joanne MacGregor

"Za głosem serca" Joanne MacGregor

     Kto z was nie lubi disneyowskiej "Małej syrenki"? Cudownej baśni o miłości i poświęceniu? Powiem wam w sekrecie, że Arielka jest jedną z moich ulubionych bajkowych postaci, ah te jej cudowne czerwone włosy, rybi ogon i słodki głosik. Jak bym była mężczyzną to od razu bym się w niej zakochała. Ale halo halo? Czy Joanne McGregor naprawdę napisała współczesną wersję tej historii? Ja autorkę tę znam od strony mrocznych kryminałów i powieści młodzieżowych, którym daleko było do romansu. Ale ponieważ cenię wszechstronnych twórców, postanowiłam dać szansę i tej powieści. Muszę przyznać, że z jednej strony się opłaciło a z drugiej poczułam się troszeczkę zawiedziona. "Za głosem serca" jako romans wypadła naprawdę dobrze, już dawno nie czytałam tak lekkiej, a z drugiej strony mądrej literatury kobiecej, która nie jest nastawiona na szokowanie czytelnika lecz wywołanie w nim emocji, jednak cały czas szukałam tutaj porównań do ulubionej bajki. Ciągle czekałam na tę małą syrenkę...i niestety się nie doczekałam. Moim zdaniem odniesienie do znanej bajki w tym przypadku było zupełnie niepotrzebne i jedynie mnie rozkojarzyło. Zresztą książce tej niepotrzebna była dodatkowa reklama, gdyż jest dobra sama w sobie .

Kiedy osiemnastoletnia Romy Morgan ratuje życie hollywoodzkiemu gwiazdorowi Loganowi Rushowi, dostaje pracę jako jego osobista asystentka i z dnia na dzień znajduje się w środku ekscytującego świata filmu. Spełnia się sen Romy – między nią a Loganem zaczyna więcej niż iskrzyć. Wtedy jednak Romy odkrywa, że plan filmowy to świat iluzji i niedotrzymanych obietnic. Traci pewność, komu naprawdę może zaufać. Kiedy odkrywa mroczną tajemnicę Logana musi dokonać wyboru między miłością a zemstą.

Pewnie wielu z was nie wie, że oryginalną bajkę o małej syrence, napisał sam Hans Christian Andersen. Opowiadanie to zostało opublikowane po raz pierwszy w 1837 roku.  Autor, który miał problemy ze sferą uczuć i nie potrafił nawiązać trwałych więzi, podejmując w swych baśniach temat miłości, przedstawiał ją często jako uczucie tragiczne. "Mała syrenka" była utworem niezwykle smutnym, pozbawionym szczęśliwego zakończenia. Książę nigdy nie poślubił syrenki, ba! nawet nie zdawał sobie sprawy z uczuć jakie do niego żywiła. W tej pierwszej, oryginalnej wersji bajki, dziewczyna zmienia się w morską falę nigdy nie zaznawszy prawdziwej, odwzajemnionej miłości. Ponieważ zarówno czytelnicy jak i widzowie raczej nie przepadają za smutnymi zakończeniami, szczególnie jeśli chodzi o filmy czy książki dla dzieci, współczesne adaptacje zmieniają zakończenie. Książę zakochuje się w morskiej istocie, ta odzyskuje głos i żyją razem długo i szczęśliwie. Właśnie takiej historii się spodziewałam po książce Pani MacGregor. Myślałam, że spotkam tutaj bohaterkę, która będzie musiała poświęcić jakąś ważną część siebie w imię miłości. W głębi ducha liczyłam również na tragiczne, wzruszające zakończenie, bo kto powiedział że romans musi kończyć się happy endem. Jak napisałam we wstępie do mojej recenzji, w każdym akapicie, na każdej stronie starałam się dostrzeż paralele do znanej bajki o syrence. W pewnym momencie przyłapałam się nawet na tym, że porównywanie i wyławianie szczegółów i szczególików, tak mnie zaabsorbowało, że przestałam zwracać uwagę na samą fabułę. I właśnie wtedy powiedziałam sobie dość. W końcu autorka się starała by w moje ręce trafiła ciekawa i oryginalna książka a ja zamiast to docenić to szukam wiatru w polu. W końcu to nie wina MacGregor, że wydawcy zachciało się jej romans porównać do filmu Disneya. Czego się nie zrobi w imię marketingu i reklamy prawda? W końcu nie na każdego podziała zdanie, które możemy znaleźć na portalu literackim lubimyczytać.pl : Zanurz się już dziś w tej niesamowitej historii, idealnej dla fanów Kasie West, Jenny Han, Stephanie Perkins, Abbi Glines, Morgan Matson i Julie Buxbaum.Ja na przykład nie mam zielonego pojęcia kim są Ci ludzie. Ale Małą Syrenkę to zna praktycznie każdy. I każdy ją kocha. 

Nasz główna bohaterka Roma, ma osiemnaście lat i nie lubi swojego życia. Oczywiście nie chodzi o to, że jest depresyjną emo nastolatką, która biega po mieście z żyletką i każdemu narzeka na swój los. Nasza bohaterka ma po prostu ambicje i marzenia, których nie będzie mogła spełnić w swoim rodzinnym miasteczku. Co prawda jej najbliższa rodzina już w szczegółach zaplanowała jej karierę i przyszłość (a nawet całe życie), jednak dziewczyna postanawia pójść swoją własną drogą. W zrealizowaniu swoich planów pomaga jej przypadek. Pewnego dnia ratuje tonącego mężczyznę, który okazuje się być znanym aktorem. W ramach wdzięczności Logan zatrudnia ją w roli swojej asystentki i zabiera w wielki świat. Roma jest zachwycona. Od zawsze marzyła o tym by się wyrwać ze swojego małego, klaustrofobicznego miasteczka. Pociągała ją scena, błysk fleszy, pieniądze i oczywiście sława. Miała nadzieję na to, że pewnego dnia również jej gwiazda zabłyśnie na firmamencie. Jednak jak to zawsze w książkach bywa (w życiu zresztą też), dziewczyna bardzo szybko przejrzała na oczy i ujrzała prawdziwe oblicze Hollywood. Ci którzy śledzili aferę Harveya Weinsteina, która zapoczątkowała ruch #metoo, będą wiedzieli o czym mówię. Oczywiście nasza autorka nie popada w aż takie skrajności, żeby pokazywać świat filmu od strony alkowy, jednak to co spotyka Romę może przybliżyć nam panujące za kulisami realia. Ktoś kiedyś powiedział "że by zostać aktorem trzeba mieć żelazne cochones" i ja doskonale się z tym stwierdzeniem zgadzam. Hollywood jest okrutne, przerażające i nie potrafi wybaczać. To miejsce gdzie pływają rekiny polujące na niewinne płotki, żeby się przebić trzeba nie mieć skrupułów. Dla Romy świat filmu przestał być ekscytujący, a stał straszny. A na domiar złego jej umowa o pracę zawierała klauzulę z zapisem, że nie może być mowy o żadnym romansie pomiędzy aktorem a jego asystentką. Miała ich łączyć jedynie czysto zawodowa relacja. No ale jak to bywa w książkach (i w życiu zresztą też) serce to nie słucha. Uwielbiałam czytać o tym jak rodziła się miłość pomiędzy dwójką naszych głównych bohaterów. Dziś panuje moda na insta love, szybkie związki (często bez zobowiązań), zakochania od pierwszego wejrzenia i przygodny sex. Dlatego zawsze się cieszę jak trafiam na książkę, która ma mi do zaoferowania coś innego, spokojniejszego a jednocześnie bardziej wiarygodnego. To że Roma i Logan będą czuli do siebie miętę było wiadome od pierwszego wejrzenia, w końcu jest to romans, jednak nawet pomimo tej oczywistości bardzo przyjemnie się powieść tę czytało. Naprawdę chciałam się dowiedzieć jak młodzi wybrną z tej patowej sytuacji, co Roma zrobi z tajemnicą którą przypadkiem odkryła i czy miłość zwycięży. U Disneya byłoby to oczywiste jednak u autorki, którą znam z thrillerów, mogło się wydarzyć wszystko. Podobnie jak u Andersena. 

No i proszę państwa jest w tej książce jeszcze coś co zwróciło moją szczególną uwagę, a nawet dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest ważny temat, który poruszyła autorka a mianowicie ochrona środowiska i zanieczyszczenie wód morskich. Nam w Polsce ekologia kojarzy się z Zielonymi, którzy za pomocą łańcuchów przypinają się do drzew w Dolinie Rozpudy by bronić małych żuczków i ptaszków. Czasem zainteresujemy się Bałtykiem jeśli akurat pojawiły się sinice lub też znaleziono kolejne niewybuchy z II Wojny Światowej. Mało kto z nas interesuje się ekologią w szerszym, światowym kontekście. Jeśli wejdziecie sobie na stronę jakiejkolwiek organizacji pozarządowej zajmującej się ochroną środowiska to zobaczyć mnóstwo szokujących zdjęć : mewy oblepione ropą, martwe foki obwiązane sieciami rybackimi, tony pływających plastikowych butelek (niektóre z nich często lądują w brzuchach morskich ssaków i powoli je zabijają). Kilka lat temu zatonął jeden z chińskich kontenerowców i do wody wydostało się kilka tysięcy kaczek używanych przez dzieci w kąpieli. Do tej pory gdzieś sobie dryfują bo nikt nie zainteresował się tym by je wyłowić. Cieszę się, że Jo MacGregor zwróciła uwagę na ten problem. Zawsze mnie cieszy jak literatura obyczajowa porusza tematy o których opinia publiczna milczy. Może gdzieś, kiedyś książka ta stanie się punktem wyjścia do dyskusji? Oby tak się stało, bo najwyższy czas wziąć się do działania, a nie unikać problemu. 
Kolejną rzeczą, która zwróciła moją uwagę w tej książce jest miejsce w którym toczy się akcja. Jest nim Cape Town, znany nam bliżej jako Kapsztad. Muszę przyznać iż zakochałam się w tym mieście, jego malowniczej okolicy, pięknym oceanie i gorącym słońcu. Aż przykro było schodzić z nieba na ziemię, szczególnie jak za oknem zimno i wieje. Właśnie takie książki powinno się czytać zimową porą. 

Jo MacGregor, pomimo faktu że w jej powieści odniesień do małej syrenki znalazłam jak na lekarstwo, udało się mnie oczarować. A wierzcie mi jest to nie lada wyzwaniem, gdyż z reguły romansy sprawiają jedynie, że szybciej idę spać. Tym razem było inaczej. Pokochałam naszych głównych bohaterów, kibicowałam ich miłości, martwiłam się niepowodzeniami i byłam szczerze zainteresowana tym gdzie rzuci ich los. Troszkę żałuję, że ta książka tak szybko się skończyła. Był punkt kulminacyjny, zakończenie i...to wszystko. Zabrakło mi rozdziału, z którego bym się dowiedziała jak potoczyło się życie naszych bohaterów, co się z nimi stało za dziesięć czy dwadzieścia lat. Dostałam tort lecz zabrakło na nim wisienki. Ale i tak był smaczny a to najważniejsze. Polecam. 

Tytuł : "Za głosem serca"
Autor : Joanne MacGregor
Wydawnictwo : Kobiece
Data wydania : 10 lipca 2019
Tytuł oryginału : Hushed 


Tę oraz wiele innych książek dla młodzieży znajdziecie na półce księgarni internetowej :
https://www.taniaksiazka.pl/
 

"Szóste piętro" Alex Sinclair

"Szóste piętro" Alex Sinclair

 
 Jak każda matka jestem przewrażliwiona na punkcie własnych dzieci. Zawsze jak w moje ręce trafia książka, której głównym motywem jest porwanie czy też "zgubienie" nieletnich, moje zmysły się wyostrzają, tętno podnosi a instynkt macierzyński przejmuje władzę nad ciałem. Zresztą tak się dzieje nie tylko w przypadku lektury. Wyjście z moimi dziewczynkami do sklepu czy nawet na osiedlowy plac zabaw łączy się u mnie z podniesionym poziomem adrenaliny. Zawsze uważałam, że matki (czy w ogóle rodzice) powinni mieć oczy z czterech stron głowy lub też coś co nazywamy szóstym zmysłem. Jak tylko moja córka znika mi z pola widzenia zaraz zaczynam się bać, denerwować i nerwowo rozglądać dookoła. Kiedyś na dodatek panikowałam, dziś (już jako doświadczona matka) potrafię się opanować. Jednak co by się stało, gdyby któraś z moich córek naprawdę zniknęła? Jeśli bym widziała jak ucieka a ze względu na okoliczności nie mogłabym jej gonić? Jeśli wiedziałabym, że jest gdzieś w pobliżu, na wyciągnięcie ręki, jednak nie mogę zapewnić jej bezpieczeństwa? Myślę, że jako matka odbieram tę książkę na wielu płaszczyznach, z których niektóre mogą się okazać niedostępne dla bezdzietnego czytelnika, jednak to tylko świadczy o tym jak dobry jest ten thriller. 

Erika Rice wjeżdża windą na ostatnie piętro luksusowego wieżowca. W apartamencie z widokiem na Central Park mieszka jej były mąż. Ich córka Alice, pieszczotliwie zwana Króliczką, zostawiła tam ulubioną zabawkę, którą chcą pilnie odebrać, zanim na zawsze wyjadą z Nowego Jorku - Erika już się może się doczekać, kiedy znajdzie się z dala od kontrolującego męża. Winda zatrzymuje się gwałtownie między piętrami, gasną światła, drzwi się uchylają. Zanim mechanizm ponownie się uruchomi, czteroletnia Alice zdoła wydostać się przez szparę w drzwiach i wyjść na zewnątrz. Ale wtedy winda rusza ponownie i zjeżdża na parter… Kiedy Erika wróci na górę, po dziewczynce nie będzie ani śladu.


Mój lęk przed zgubieniem dzieci wiąże się zapewne z historią, która przytrafiła mi się w dzieciństwie. Pewnego dnia moja mama zabrała mnie do centrum Warszawy do nowo otwartego Pewexu. Kiedy rodzicielka dzielnie zdobywała walutę  każąc mi poczekać przed "kantorem", ja miałam zgoła inne plany. Postanowiłam pooglądać wystawy, z których każda kolejna była coraz bardziej interesująca. Po kilku minutach okazało się, że nie wiem gdzie jestem. Wpadłam w panikę i zaczęłam rozpaczliwie płakać. Szybko otoczyli mnie zatroskani i ciekawi ludzie, którym wnet udało się zlokalizować moją mamę, która (jak się okazało) również mnie szukała. Jest jednak pewna różnica pomiędzy "wtedy" a "dziś". Dziś żyjemy w społeczeństwie zapatrzonych w ekraniki telefonów egocentryków, którzy patrzą jedynie na czubek własnego nosa, kiedyś ludzie interesowali się losem innych, empatia była codziennością a nie rzadkością. Kiedyś było jakoś lepiej i Alexowi Sinclair udało się to zauważyć. Tutaj co prawda nie mamy do czynienia z centrum wielkiego miasta, lecz dzięki temu że akcja tej książki rozgrywa się w eleganckim kilkunastopiętrowym apartamentowców, jej nastrój jej jeszcze bardziej mroczny, niemalże klaustrofobiczny, i zdecydowanie bardziej przerażający. Wyobraźcie sobie luksusowe, wyłożone marmurem korytarze z rozmieszczonymi symetrycznie drzwiami, z których każde prowadzą do prywatnych światów bogatych ludzi. Im wyżej się mieszka, tym więcej się zarabia-taka jest zasada. Mąż Eriki zawsze pragnął mieć apartament na samym szczycie i w końcu mu się udało. Jedyną przeszkodą w drodze do pełni szczęścia jest winda, która się od czasu do czasu zacina. Jako mała dziewczynka znalazłam się w podobnej sytuacje jak nasza książkowa Króliczka. Pewnego dnia musiałyśmy z mamą pójść do mojego taty do pracy po klucze od domu. Wjeżdżając na 5 piętro budynku, gdzie miał biura, winda nagle się zatrzymała pomiędzy piętrami. Dokładnie między trzecim a czwartym. U góry widziałyśmy zaledwie trzydziesto centymetrowy prześwit, reszta znajdowała się w szybie. Ponieważ na miejscu nie było żadnego konserwatora dźwigu, musiałyśmy czekać osiem długich godzin, aż nam kogoś przyślą. Na całe szczęście wszystko dobrze się skończyło, jednak uraz do wind pozostanie mi już do końca życia. Wyobraźcie sobie, że nawet studiując przez cztery lata na 12 piętrze w Pałacu Kultury i Nauki, codziennie wspinałam się po schodach. Dlatego zupełnie i totalnie rozumiałam naszą małą bohaterkę i jej strach przez elewatorami. Teraz podsumujmy : z jednej strony mamy kamienne, puste korytarze, z drugiej niedziałającą windę a gdzieś pomiędzy błąka się mała, przestraszona dziewczynka. Z pozoru wszystko wygląda dość prosto, wystarczy przejść się po piętrach i zguba zostanie odnaleziona, rzeczywistość jest jednak dużo bardziej skomplikowana. Henry z recepcji zachowuje się jakoś "dziwnie", były konserwator budynku z kolei jest nadgorliwy, a napotkana na jednym z pięter  elegancka kobieta opowiada o żyjącym na szóstym piętrze kryminaliście. Tak, to właśnie to piętro na którym zniknęła nasza króliczka. Muszę przyznać, że z kartki na kartkę czułam coraz większe napięcie. Zaczynałam wierzyć Erice, że "uprowadzenie" dziewczynki zostało zaplanowane przez jej byłego, bogatego męża, któremu pomagają lokatorowie budynku. W pewnym momencie nie wiedziałam już komu ufać, zresztą ludzie których tutaj spotykamy zdecydowanie nie robią na nas  dobrego wrażenia.

Wiem, że thrillerów nie powinno się zbyt głęboko analizować, jednak muszę przyznać iż Alex Sinclair odwalił dobrą robotę w stworzeniu charakterystyki współczesnej, zamkniętej społeczności. W dzisiejszych czasach lubimy się zamykać i odgradzać od innych. Jeśli kupujemy mieszkanie to koniecznie musi być na osiedlu strzeżonym, często by z jednego osiedla przejść na drugie musimy nadrabiać kilometrów, gdyż znalezienie publicznej drogi graniczy z cudem. Otaczamy się alarmami i kamerami, mamy monitorowane parkingi i alarmy osobiste. Ta chęć zamknięcia się we własnym świecie jest ściśle połączona z ludzką znieczulicą. Im bardziej odgradzamy się od innych,tym mniejsze są w nas pokłady empatii. I właśnie to spostrzeżenie wysnuł nasz autor. Erika w poszukiwaniu córki puka do praktycznie każdych drzwi lecz jedynie dwoje z kilkudziesięciu stają przed nią otworem, a konkretniej "szczeliną". Ludzie są nieufni, lub po prostu mało ich interesuje to co się dzieje na zewnątrz. Ci, którzy decydują się na rozmowę z kobietą, wcale nie są pomocni, częściej chcą przeszkodzić, albo nawet zaszkodzić. Wielu z nich patrzy na Erikę jak na wariatkę. Kiedyś taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia, lokatorzy od razu by się zebrali i wspólnymi siłami przeszukali by budynek, dziś jedynie wyglądają przez wizjery, o ile oczywiście nie ma nic bardziej interesującego w telewizji. 
Choć cały thriller został osadzony na mocnych podwalinach, tak nie potrafiłam zrozumieć jednaj rzeczy, a mianowicie zachowania recepcjonisty. Co prawda końcówka nieco rozjaśniła mi sytuację, tak nadal nie wiem dlaczego mężczyzna od razu nie zadzwonił na policję, co jest rzeczą naturalną w takich przypadkach. Oczywiście mógł uznać Erikę za niespełna rozumu, jednak czy wtedy zgodził by się ją wpuścić do budynku? Wariatkę? Wcześniejszy przyjazd policji nie tylko nie zepsuł by całości a jeszcze bardziej uwiarygodnił cały scenariusz. 

Akcja naszej powieści toczy się w teraźniejszości, gdzie naszą narratorką jest Erika, oraz w przeszłości, jeszcze przed narodzinami jej córki. Kobieta wspomina pierwsze lata swojego małżeństwa, długie starania o dziecko, okres ciąży i porodu. Analizuje jak przez ten okres rozwijał się związek jej i Michaela, jak mężczyzna się zmieniał , jak jego pragnienie sukcesu doprowadziło do rozstania i rozwodu. Muszę przyznać iż takich historii jest wiele. Młody adwokat dostaje od życia szansę i zostaje zatrudniony w znanej i szanowanej kancelarii. Okazuje się iż jego przyjęcie było strzałem w dziesiątkę. Wspólnicy są zadowoleni i dają mu coraz poważniejsze sprawy. Z roku na rok zarabia coraz więcej pieniędzy jednak okupione jest to dłuższymi godzinami w pracy. Jest w biurze praktycznie od wschodu do zachodu słońca, wieczorami spotyka się z klientami czy oblewa wygranie sprawy, weekendy przeznaczone są na gry w golfa (bo to modne) oraz na dopracowywanie mów sądowych, dla rodziny w życiu zabieganego prawnika, praktycznie nie ma miejsca. Erika bardzo szybko zaczęła odczuwać konsekwencje galopującej kariery swojego męża. Zaczęło się jak zawsze. Miał dla niej coraz mniej czasu, nie zwracał uwagi na jej potrzeby, nie przynosił kwiatów i nie zabierał na kolacje. Po jakimś czasie przestali ze sobą rozmawiać a jak Erika zaszła w ciążę, to ważne było jedynie nienarodzone dziecko. Ponieważ Michael nie mógł być na miejscu zaczął kontrolować żonę telefonicznie. Sprawdzał czy odpowiednio się odżywia, czy nie przemęcza się w pracy, bierze suplementy i chodzi na spacery. W końcu kazał jej dać wypowiedzenie i zamknąć się w czterech ścianach, co miało wyjść na zdrowie zarówno matce jak i dziecku. Choć Erika nie do końca poddała się woli męża, tak czuć było że jest podatna na manipulację. Dlatego kiedy w końcu udało jej się wyrwać z toksycznego związku to jest gorąco kibicowałam.Właśnie wtedy uwierzyłam w to, że zaginięcie Króliczki naprawdę może być sprawką Michela. Wtedy jeszcze nie wiedziałam jak było naprawdę. Dopiero po przeczytaniu zakończenia zdałam sobie sprawę, że zostałam zrobiona na szaro. Jako doświadczona czytelniczka thrillerów mogłam się szybciej domyślić o co w tym wszystkim chodzi, szczególnie że teraz "już po fakcie" wydaje mi się to takie proste i logiczne. 

Alex Sinclair, choć w Polsce została wydana zaledwie jedna jego książka, zdecydowanie nie jest niedoświadczonym, początkującym pisarzem. Co to to nie. Ma na swoim koncie sześć thrillerów psychologicznych z których kilka doczekało się paru wydań. "Szóste piętro" nie jest jego debiutancką powieścią i to czuć od samego początku. Autor wie co pisze, wie jak przyciągnąć czytelnika i jaki powinien być klimat książki, by utrzymać nas w nieustającym napięciu. Zdecydowanie nie byłam zawiedziona. To z pozoru prosta powieść o strachu matki przed utratą córki, jednak wraz z rozwojem fabuły doświadczamy wszystkich emocji związanych z tym traumatycznym wydarzeniem i odkrywamy kolejne warstwy historii, która okazuje się głębsza niż na początku myślałam. Polecam. 


Tytuł : "Szóste piętro"
Autor : Alex Sinclair
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 17 października 2019
Liczba stron : 304
Tytuł oryginału : The Day I Lost You 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :
 


https://www.proszynski.pl/
 
 
A dostępna jest w salonach lub sklepie internetowym sieci :  
 
https://www.empik.com/zbyt-blisko-daniels-natalie,p1227335289,ksiazka-p
 
 
 
Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :
 
 
 


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html

"Julka. Dziewczyna z biglem" Aneta Wojciechowska

"Julka. Dziewczyna z biglem" Aneta Wojciechowska

     O ludziach niepełnosprawnych się nie mówi. "Problemem" tym zawracają sobie głowę politycy, lekarze czy też różnego rodzaju działacze społecznościowi, jednak w "normalnych" rodzinach niepełnosprawność nadal jest tematem tabu. Kiedy mijamy na ulicy kalekę nadal odwracamy wzrok z zażenowaniem, ustępujemy dziecku na wózku myśląc o tym jakie nieszczęście go spotkało, jednak już kilka minut później zapominamy o tym spotkaniu. Niepełnosprawni żyją gdzieś na marginesie społeczeństwa i dopiero moment "okupacji" sejmu i prośba o głos sprawiły, że mieli swoje pięć minut. Teraz znowu jest cisza. Islandia poszła nawet dalej, wprowadzając obowiązkowe badania prenatalne, których głównym celem jest wykrycie chorób genetycznych. Jeśli tylko u płodu stwierdzona zostanie choroba lub też anomalia genetyczna, ciąża zostaje przerwana. Jest to nowy etap w selekcji, którą nie do końca możemy nazwać naturalną. Zastanówmy się teraz czy naprawdę chcemy żyć w społeczeństwie, gdzie wszelkiego rodzaju "odmienności" są piętnowane? Z jednej strony chodzimy po ulicach z kolorowymi flagami, powoli pozbywamy się markerów naszej seksualności na korzyść "gender", a z drugiej "zabijamy" tych, którzy mają o jeden chromosom więcej czy mniej. Co nam daje prawdo do decydowaniu o ich bycie? Czy nasza zabawa w Boga nie poszła zbyt daleko? "Dziewczyna z biglem" pokazuje nam, że warto dać szansę i że ważne jest każde życie, nawet to złamane. 

Zbiór kilkunastu historii: szczerych, osobistych, spontanicznych, które wydarzyły się naprawdę. To krótka opowieść o relacjach Julki - dziewczyny z mózgowym porażeniem dziecięcym - ze światem. Wesołych i smutnych. Prostych i pogmatwanych - jak życie Julki. I prezent dla niej na 18. urodziny! 

Julka, tytułowa dziewczyna z biglem (bigiel, to w tym wypadku szaleństwo, hopel), jest chora na czterokończynowe porażenie mózgowe. Jeździ na wózku inwalidzkim, ma problemy z koordynacją ruchową oraz średnie opóźnienie umysłowe. Jednak patrząc na zdjęcia tej uśmiechniętej szesnastolatki, w życiu byście nie powiedzieli że może być "nienormalna". Czemu używam tak mocnego, nie do końca poprawnego politycznie słowa? Otóż wyrażam myśli większości społeczeństwa, taka jest przykra prawda. Jeszcze dużo musi upłynąć wody w rzece, byśmy zaczęli postrzegać niepełnosprawnych w innych kategoriach, nie jako ludzi odmiennych lecz takich samych jak my, z tym wyjątkiem że ciepią na różne zaburzenia. Nasze społeczeństwo jest tolerancyjne tylko na pokaz. Wyobraźcie sobie młodych rodziców, którzy dowiadują się, że ich pierwsze dziecko jest nieuleczalnie chore. Nigdy nie stanie o własnych nogach, nigdy nie będzie biegać, nie pójdzie na uczelnię, nie wyjdzie za mąż...tych "nigdy" można mnożyć w nieskończoność. Większość rodziców, po takiej diagnozie, załamuje się. Niektórzy się poddają, rezygnują z terapii, nie biorą spraw we własne ręce, zwalając odpowiedzialność na państwo i system socjalny. Jeszcze inni uciekają. Znam rodziny gdzie samotna matka została z gromadką dzieci na głowie, gdyż "tatuś" nie potrafił pogodzić się z tym, że jedno z nich wymaga całodobowej opieki lub też jest "brzydkie", niepełnosprawne umysłowo, jednym słowem inne. Ludzie, którzy uciekają od swoich rodzin są piętnowani przez społeczeństwo, jednak ja w pewnym sensie ich rozumiem. Nie każdy ma siłę do codziennej walki, dlatego nie możemy tak łatwo osądzać, szczególnie jeśli sami wiedziemy spokojne, szczęśliwe życie. Julka miała tyle szczęścia, że przyszła na świat w pełnej i kochającej się rodzinie. Ma oboje rodziców oraz młodszego brata, którzy robią wszystko byle tylko uczynić życie nastolatki lepszym i pełniejszym. Dziewczyna uczęszcza na rehabilitację, wyjeżdża na wakacje, ma zapewniony kontakt z rówieśnikami, jest otoczona miłością i dostaje wszystko to, co tylko rodzina może jej dać. Jednak największe szczęście  miała trafiając na panią Anetę Wojciechowską, wieloletniego pedagoga, terapeutkę, laureatkę Brązowego i Srebrnego Krzyża Zasługi za Pracę Terapeutyczną na rzecz Osób Niepełnosprawnych od Lecha Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego.Pani Aneta kocha pracę z dziećmi niepełnosprawnymi i całkowicie się jej poświęca. Każdego ze swoich uczniów traktuje indywidualnie. Podchodzi do nich z szacunkiem i zrozumieniem. Sama o sobie mówi, że jest osobą poniekąd szaloną, ma przysłowiowe kuku na muniu, jednak moim zdaniem do takiej pracy potrzeba osób, które mają bzika. Oczywiście takiego pozytywnego. Wyobraźcie sobie pokój pełen dzieci z różnego rodzaju zaburzeniami. Jedne płaczą, inne się śmieją, jeszcze inne głośno krzyczą czy rzucają zabawkami. Tylko osoba bardzo spokojna lub właśnie szalona i kreatywna, podołałaby zadaniu nauczania takiego gremium. Jak pisałam wyżej, pani Aneta kocha to co robi i kocha związane z tym wyzwania. Niektórzy mogą powiedzieć, że więź jaka narodziła się pomiędzy nią a Julką jest toksyczna i niezdrowa, jednak ja się z tym nie zgadzam. Osoby niepełnosprawne potrzebują nieco innego, bardziej indywidualnego traktowania. Mówi się, że dzieci autystyczne nie lubią być przytulane ani dotykane, jednak to one właśnie najbardziej poszukują kontaktu i bliskości. Choć Julka nie jest autystyczna, to z nią jest podobnie. Ona w głębi serca zdaje sobie sprawę, że jest inna, że prawdopodobnie nigdy nie będzie miała grupki przyjaciół z którymi pójdzie do kina czy też kochającego męża. Dlatego też dla niej każdy przejaw uczuć czy miłości, a nawet zainteresowania jest czymś ważnym. Ja nie widzę nic niemoralnego w związku pomiędzy nauczycielką a uczennicą. "Kobiety" się polubiły, a nawet pokochały, co jest zupełnie naturalne w przypadku dwóch tak wrażliwych osób. Książka ta jest wyrazem tych uczuć i znakomitym prezentem na 18-te urodziny. Szkoda, że "normalni" ludzie nie wpadają na takie cudowne i wymagające wysiłku i zaangażowania, pomysły. Brawo. 

Czytając "Dziewczynę z biglem", możemy poznać świat osoby niepełnosprawnej, widziany oczami zdrowego. Ponieważ książka ta jest prezentem na osiemnaste urodziny, składa się z osiemnastu opowieści, historii z życia nastolatki, większości z okresu szkolnego, kiedy to pod czujnym okiem pani Anety, uczyła się podstaw czytania i pisania. Dzieło to ma zaledwie kilkadziesiąt stron dlatego nie zamierzam tutaj zbytnio zdradzać treści jednak muszę powiedzieć, że nie zabraknie wzruszeń, wylanych łez lecz także pojawi się śmiech i pozytywne emocje. Muszę przyznać, że nigdy nie zastanawiałam się jak wygląda świat szkoły dla osób niepełnosprawnych umysłowo. W mojej głowie nadal pokutuje stereotyp zamkniętej placówki, gdzie przypięci pasami do krzeseł uczniowie, słuchają surowych, zrzędliwych zakonnic czy też starych panien. Chyba za dużo się naczytałam książek, czy też naoglądałam horrorów. Szkoła, w której pracuje pani Aneta, jest chyba najweselszym miejscem na ziemi. Uczniowie bawią się ucząc zarazem, wzajemnie sobie pomagają i tworzą tak jakby małe rodziny, w których każdy kocha i szanuje innych. Wystawiają sztuki teatralne, biorą udział w zawodach sportowych i jeżdżą na wycieczki, choć nawet wyjście do oddalonego o pięć kilometrów jest niezłym wyzwaniem logistycznym. Muszę przyznać iż to właśnie ta historia, w której dzieciaki poszły na hamburgery, należy do moich ulubionych. Pokazuje jacy naprawdę są ludzie niepełnosprawni i jak dużo mogą się nauczyć. Jeszcze kilka lat temu pewnie nikt nie przypuszczał, że Julka będzie w stanie samodzielnie pójść do restauracji, złożyć zamówienie, zjeść i jeszcze rozmawiać na "poważne tematy". Każde takie wydarzenie cieszy i wzrusza, a jednocześnie niezwykle motywuje do pracy. Myślę, że z każdym podopiecznym pani Aneta, staje się coraz bardziej doświadczona i jeszcze lepsza, i marzę o tym by inni pedagodzy i brali z niej przykład.Sama w swoim życiu spotkałam i dobrych i złych nauczycieli . Jedni mieli zapał, drudzy byli znudzeni, jedni czytali podręcznik, drudzy biegali po muzeach i starali się by ich zajęcia były jak najciekawsze. Wszystko zależy od człowieka. Jednak każdy powinien mieć jakiś wzór do naśladowania i myślę, że idealnym wzorem stuprocentowego belfra, jest właśnie pani Aneta. I nie przeszkadza tutaj nawet jej szaleństwo. 

Choć "Dziewczyna z biglem" nie jest książka w pełnym tego słowa znaczeniu , to uważam iż warto przeczytać to krótkie dzieło i poznać dwie czarujące bohaterki, które połączyła wielka przyjaźń. Do tekstu dołączone są piękne i optymistyczne fotografie, które pokazują że życie osoby niepełnosprawnej również może być szczęśliwe i pełne. Muszę przyznać iż sporo się nauczyłam. Do tej pory zawsze żałowałam ludzi, którzy urodzili się kalecy, chorzy czy po prostu "inni". Teraz wiem, że tak po prostu jest i nie ma co się nad tym zastanawiać. Nie należy współczuć tylko zaakceptować i w miarę możliwości pomagać. A co najważniejsze dostrzec, bo osób takich jak Julia są naprawdę setki tysięcy. Jeśli nawet politycy zauważyli ten elektorat, to dlaczego nie mamy tego zrobić i my? Myślę, że wasze życie będzie wtedy bogatsze, a na pewno bardziej kolorowe. Moje jest. Polecam. 


Tytuł : "Julka. Dziewczyna z biglem"
Autor : Aneta Wojciechowska
Wydawnictwo : Poligraf
Data wydania : 21 grudnia 2018
Liczba stron : 84


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję portalowi : 
https://sztukater.pl/

"Bob Honey robi swoje" Sean Penn

"Bob Honey robi swoje" Sean Penn

     Na pewno każdy z was zna takie powiedzenie : im więcej mamy, tym więcej chcemy. Dlatego też nie dziwi fakt, że ludzie którzy osiągnęli sukces, pragną sprawdzić się również w innych dziedzinach. Związane jest to z wieloma czynnikami : pragnieniem zdobycia większej popularności, ambicją czy też chęcią zarobienia jeszcze więcej. Przyjrzyjcie się chociażby karierze Jennifer Lopez. Zaczynała jako piosenkarka i to właśnie dzięki swojej muzyce osiągnęła sukces. Kiedy dostała szansę zagrania w filmie, bez wahania z niej skorzystała. Dziś J Lo możemy zobaczyć na ekranie coraz częściej. Ponieważ daleko mi do bycia krytykiem filmowym, nie będę tutaj komentować ani roli które przyszło jej grać ani samego aktorstwa. Odsyłam was tutaj do odpowiednich portali jak chociażby znany, polski Filmweb, gdzie znajdziecie fachowe opinie i oceny. Kolejna osobą, która postanowiła sprawdzić się na wielkim ekranie był znany wrestler Hulk Hogan. On również wystąpił w komedii, tyle że nieco mniej romantycznej, niż wspomniana pani Lopez. Skutek był jednak podobny. Nawet nasz rodzimy sportowiec Marcin Gortat, koszykarz znajdujący się u schyłku swojej kariery, postanowił odciąć ostatnie kupony, jednak zamiast w filmie pojawił się na jednym z maerykańskich lotnisk. Oczywiście wraz z nim zjawiły się tam kamery telewizyjne, lecz głównym bohaterem nie był sam sportowiec lecz "szaraczek" z Polski, człowiek który miał tyle szczęścia, że udało mu się, jako pierwszemu zejść z pokładu samolotu już bez wizy. Czy więc dziwi was iż Sean Penn, aktor który w świecie filmu zdobył praktycznie wszystko, postanowił napisać książkę? Mnie nie, dziwi mnie natomiast fakt, że mając tyle znajomości i pieniędzy, nie zatrudnił edytorów, którzy powiedzieliby mu, kiedy powiedzieć "stop".

Bob Honey z trudem nawiązuje kontakt z innymi ludźmi. Ma dosyć wciskania mu marketingowych bredni, dosyć świata, w którym nawet orgazm nie jest realny, dopóki nie napisze się o nim na Twitterze. Jako modelowy biznesmen ze starej amerykańskiej szkoły sprzedaje zbiorniki septyczne świadkom Jehowy i organizuje pokazy pirotechniczne dla zagranicznych dyktatorów. Jest też zatrudniony jako kontraktowy zabójca przez sekcję wywiadu Stanów Zjednoczonych, w tajnym programie likwidacji zniedołężniałych seniorów oraz wszystkich innych, którzy nadwyrężają zasoby konsumpcyjnego społeczeństwa.

Szukając informacji o debiucie Penna, trafiłam na portal literacki lubimyczytać.pl, gdzie dzieło to doczekało się zaledwie jednej oceny i krótkiej recenzji. Zdziwiło mnie jednak to, że jej autor/ka przyznał mu aż dziesięć gwiazdek. Dla porównania noty amerykańskich czytelników wahały się pomiędzy czterema czy pięcioma. A tutaj nie dość, że ocena najwyższa to jeszcze z trzema plusikami. W recenzji roiło się od takich słów jak : gargantuiczna, pirotechniczna, wymagająca, inna niż wszystkie. Więc proszę się nie dziwić, że sięgając po tę powieść miałam wielkie oczekiwania. Już na wstępie książki poznajemy Boba Honeya, który jest nikim innym jak typowym Amerykaninem, człowiekiem czynu, którego głównym zajęciem jest...wynajdywanie sobie zajęcia. Zapewne większość z was oglądała znakomity film z Leonardo Di Caprio w roli głównej "Złap mnie jeśli potrafisz". Opowiadał on o losach fałszerza, który wykorzystując swój talent wcielał się w coraz to nowe role. Był bankierem, lekarzem, profesorem a nawet pilotem i udało mu się wyłudzić od banków ponad dwa i pół miliona dolarów. Oglądając historię Franka Abagnala, widz rozumiał co nim kierowało - chęć zysku, adrenalina, chęć wystrychnięcia wszystkich na dudka. Czytając o życiu Boba Honeya, tak naprawdę nie wiedziałam, co jest motorem jego działam, co go motywuje ani do czego dąży. Wyobraźcie sobie Ala Bundiego (Świat według Bundych), który nagle przestaje sprzedawać buty, zaczyna bawić się w handel obwoźny, czyszczenie basenów czy też składanie długopisów. Właśnie taki jej tytułowy Bob. Jego głównymi zajęciami są : sprzedawanie szamb, zabawa z materiałami wybuchowymi oraz...zabijanie staruszków za pomocą młotka, rzekomo w celu zrównoważenia śladu węglowego. W wolnych chwilach zajęty jest myśleniem o seksie z łysą kobietą o imieniu Annie, której brak włosów nie stanowi bariery dla ich seksualnych eskapad. Chcąc sam przed sobą usprawiedliwić swoje fantazje mówi, że sex z Annie nie jest wywołany ani psychoseksualnym infantylizmem ani skłonnościami pedofilskimi (Dobra wagina. Może troszkę wietnamska). Pewnego dnia wsiada w samochód, jedzie na środek pustyni i podpala sztucznego penisa. Akt ten wywołany został "napadem animizmu", co ma tyle samo sensu, co wszystko inne w tej książce. 

Czytając książkę Penna, przypomniał mi się inny amerykański twórca John Kennedy Toole, autor książki "Sprzysiężenie osłów". Główny bohater tej powieści, doskonale mógłby służyć za pierwowzór dla Boba Honeya. Ignacy Reilly, mimo trzydziestki, nadal mieszka z nadopiekuńczą mamusią. Chodzi w dziwacznej czapeczce, jest tłusty, uparty i pisze Akt oskarżenia ludzkości. Pewnego dnia ten obżartuch, krytykant i nierób, zmuszony jest pójść do pracy. Ignacy, podobnie jak Bob, jest postacią kontrowersyjną, absurdalną, pogardliwą i pozbawioną samoświadomości. Ale tam gdzie ignorancja Ignacego jest niemalże czarująca, monologi Boba są (w najlepszym wypadku) szyfrem dla opinii i komentarzy autora, który ma zadziwiającą zdolność do łączenia w jedno (lub też krytykowania), skrajnie liberalnych i konserwatywnych poglądów. Ilekroć czytamy "Bob rozumie" lub też "Chodzi o to, że..." możemy się spodziewać fali krytyki Penna na coś co akurat znalazło się na wokandzie jak chociażby nadmierny konsumpcjonizm, prawo do posiadania broni, ruch #MeToo czy też Donald Trump (nadęty blond arcykapłan) w zestawieniu z podległymi mu, agresywnymi mediami. Ultra-gwałtowny sceptycyzm Boba wobec przesłań i mierności współczesnych czasów kończy się wyjątkowo bezwzględnym zabójstwem, a zakończeniem samej powieści jest "poetycki" epilog, którego nie zrozumiałaby sama Wisława Szymborska. 

Wspomniany wyżej recenzent nazwał tę powieść wymagającą. Muszę przyznać, iż pod tym jednym względem miał rację : czytanie tego tekstu rzeczywiście wymaga od czytelnika wiele cierpliwości, samodyscypliny i spokoju (czasu, nerwów, stress-balli). Sean Penn, aż tak bardzo się stara by jego powieść była wyrafinowana i ambitna, tak zależy mu na górnolotnym słownictwie, że zapomina o samej konstrukcji. Słowa są nie tylko nadużywane, ale także niewłaściwie stosowane, do tego stopnia, że ​​proza ​​Penna bardziej przypomina bota niż człowieka . W wielkiej, ponurej tradycji pisania powieści celebrytów Penn z pewnością nie jest ani najgorszy, ani najlepszy. W jego prozie widać jasne ambicje, które pokazują i zmuszają czytelnika by uwierzył w to,że nie jest on przeciętnym pisarzem. Pamela Anderson napisała kiedyś książkę o tytule "Star", w której znajdowały się wymyślone przez aktorkę wiersze. Jeden z nich opowiadał o mocnym uderzeniu, które w rezultacie okazało się być wywołane przez parę niesfornych, samowolnych sutków. Jeden z wierszy Charliego Sheena kończy się słowami : żółw, android, ból...Jak więc możemy zauważyć, na tle wesołej twórczości kolegów i koleżanek po fachu, Sean Penn błyszczy niczym supernova. Nie, powieść Penna jest zła w taki sam sposób, jak powieści Jamesa Franco i Morrisseya: głośno i przedwcześnie, z tendencją do rzucania się dużymi, pustymi słowami. Jest kiepska ponieważ stanowi przerost formy na treścią, czuć tutaj zbyt wielki samozachwyt nad własnymi słowami, niczym niezmąconą masturbacyjną radość z samego procesu tworzenia.

Salman Rushdie podejrzewa, że ​​„Thomas Pynchon i Hunter S Thompson pokochaliby tę książkę, jest jednak pewien, że to Sean Penn, pokochałby to zdanie najbardziej". Wspomnieć jednak należy, że ta dwójka postmodernistycznych, kontrkulturowych pisarzy analizując surowe, obskurne elementy amerykańskiej codzienności przekazywali coś o wiele bardziej uniwersalnego. Hari Kunzru nazwał kiedyś Thompsona pisarzem, który „robi się brzydki, by obnażyć brzydotę, którą widzi wokół siebie”. W "Bob Honey robi swoje" Sean Penn obnaża tylko i wyłącznie siebie. 
Książkę tę polecam fanom literatury amerykańskiej, ludziom dla których językowy puryzm jest pojęciem obcym a brak sensu i jakiegokolwiek ładu nie przeszkadza. Nie da się ukryć, iż jest to coś nowego, jednak nie zawsze morska bryza niesie ze sobą powiew świeżości. Czasem zdarza się zapaszek zdechłej ryby. Niemniej jednak polecam.


Tytuł : "Bob Honey robi swoje"
Autor : Sean Penn
Wydawnictwo : Literackie
Data wydania : 4 września 2019
Liczba stron : 192
Tytuł oryginału : Bob Honey Who Just Do Stuff 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




            Książka bierze udział w wyzwaniu czytelniczym :


http://www.posredniczka-ksiazek.pl/2019/01/olimpiada-czytelnicza-2019-zapisy.html
 


"Z widokiem na miłość" Kate Sterritt

"Z widokiem na miłość" Kate Sterritt

    Sięgając po tę książkę spodziewałam się kolejnego romansu opartego na znanym mi dobrze schemacie kopciuszka i księcia z bajki, którzy pomimo wszelkich przeciwności losu będą ze sobą do końca życia. W książkach dla kobiet główne bohaterki są zazwyczaj nieśmiałymi, zahukanymi młodymi kobietami, często dziewicami, które niczym lwice bronią swojej niewinności, romansów nie należy bowiem mylić z erotykami, gdzie rolę owieczek pełnią rogate diablice. Amantami są natomiast piękni i bogaci lub też bad boye, którym wszystko uchodzi na sucho. Tym razem role się odwróciły i to nie z głównego bohatera lecz z liderki jest niezłe ziółko, dziewczyna która co prawda udaje poukładaną architektkę, jednak kiedy gasną światła na wierzch wychodzi jej szalona natura. Muszę przyznać iż byłam nieco zszokowana nieczęsto bowiem mam "przyjemność" z kobietami, których powierzchowność pasuje raczej do szemranego burdelu niż do biura projektowego. Czytając o przygodach Holly, mimowolnie unosiłam brwi w górę, zastanawiając się czy współczesne karierowiczki naprawdę przeszły taką metamorfozę czy też portrety wykreowane przez naszą autorkę były nieco przesadzone? Mam wielką nadzieję, że to ta druga wersja jest prawdziwa. 

W architekturze można zaplanować prawie wszystko.
W miłości niczego nie da się przewidzieć.
Holly Ashton nie obchodzi urodzin od czasu, gdy zmarła jej matka. Zamiast tego w ten jeden dzień w roku pozwala sobie na żałobę. Resztę roku spędza na udawaniu silnej i niezależnej kobiety, którą bardzo chce być. Całkowicie pochłania ją świetna praca architektki w najbardziej prestiżowej firmie w Sydney.Jej życie wygląda dokładnie tak, jak według niej powinno wyglądać. Aż do jej dwudziestych piątych urodzin dziewczyny. Przypadkowe spotkanie z Ryanem Davenportem, dyrektorem generalnym firmy deweloperskiej, wywraca jej ściśle kontrolowany świat do góry nogami.



Holly jest osobą, którą można określić jednym słowem : zagubiona. Kilkanaście lat wcześniej w dniu jej urodzin, po wielu miesiącach walki z nowotworem, zmarła jej mama. Od tego czasu dziewczyna w żaden sposób nie celebruje tego dnia. Zamyka się w domu, zasłania zasłony, otwiera butelkę wina i czeka aż zegar wybije północ. Jednak tym razem jest inaczej. Z samego rana na progu jej mieszkania pojawia się wspólnik z pracy z prośbą o pomoc przy prezentacji jednego z największych projektów. Po długich namowach dziewczyna się zgadza i w drodze do pracy, kiedy zachodzi do baru na filiżankę kawy, poznaje Ryana Davenporta, który okazuje się być dyrektorem generalnym firmy developerskiej, która zamówiła projekt nowego osiedla mieszkaniowego. Jak to zazwyczaj bywa w romansach tych dwoje od razu wpada sobie w oko. Kiedyś moja mama mi powiedziała, że żeby się w kimś zakochać trzeba go najpierw dobrze poznać, troszkę "pochodzić" a dopiero potem się zobaczy czy coś z tego wyjdzie. W dzisiejszych czasach, kiedy wszędzie panuje pośpiech i wyścig szczurów, na "randkowanie" niestety nie ma już czasu. Partnerów poznaje się w barach, na konferencjach, w samolotach a nawet w toaletach publicznych. Ludziom puściły hamulce, wymieniają się numerami telefonów, spotykają na kolacje zakończone śniadaniem, po tygodniu w mieszkaniu nowo poznanego partnera zostawiają swoją szczoteczkę do zębów. Z jednej strony mamy tych, którzy nie chcą się wiązać, gdyż partner i miłość mogłyby im przeszkodzić w karierze, a z drugiej tych którzy łapią co popadnie, ładują się w związki, które są toksyczne, niedopasowane i zupełnie przypadkowe. Po setkach latach rozwoju cywilizacyjnego doszliśmy do etapu, kiedy znowu zaczął kierować nami typowo zwierzęcy popęd. Nasza główna bohaterka z pewnością nie należy do dziewczyn cnotliwych, szanujących się czy chociażby poukładanych. Co prawda nie szuka okazji i nie zmienia swoich partnerów jak rękawiczki, jednak typowe "one night stands" nie są jej obce. Chodzi do barów gdzie podrywa przystojniaków, daje się obmacywać po korytarzach nocnych klubów, wraca po krawężniku do domu i nigdzie, w całej książce autorka nie zwróciła uwagi na to, że takie zachowanie jest złe. I ja się zastanawiam dlaczego. Czy młodym dziewczynom naprawdę puściły wszelkie hamulce? Czy przestały szanować siebie i swoje ciało? Czy w życiu najważniejsza stała się przyjemność? Nie chcę by moja córka, nawet jak będzie najbardziej znaną adwokat czy architekt w mieście, po pracy chodziła do barów poznawać okolicznych biznesmanów. Wolę wierzyć w to, że pozna tego jedynego, założy rodzinę i to dla niej zachowa to co najlepsze.

Fabuła tej książki oparta jest na założeniu, że dwójka głównych bohaterów, choć czują do siebie pociąg seksualny, nie może być razem. Nie może, nie chce, nie powinna, jak zwał tak zwał, ważny jest powód dla którego ma tak być. I zazwyczaj w tym momencie pojawia się chłopak z przeszłości, traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa, choroba czy inna przeciwność losu. Przez kilkadziesiąt stron czekałam na coś podobnego, coś co usprawiedliwiłoby wybory bohaterów, i niestety się nie doczekałam. Ta dwójka nie mogła być razem, a głównym powodem było po prostu : bo nie. Owszem autorka starała się  umotywować tę decyzję, jednak zabrakło tutaj wiarygodności. Od samego początku czytelnik wiedział, jak zakończy się ta cała historia. Mało tego, nawet przez moment nie czekałam na punkt kulminacyjny, nie spodziewałam się żadnych zwrotów akcji, gdyż wiedziałam że nie ważne co zostało dla nas zaplanowane, nie będzie miało znaczenia w szerszej perspektywie. Ta przewidywalność jest charakterystyczna dla romansów i szeroko pojętej literatury kobiecej, dlatego też jej twórcy muszę zaoferować nam coś ekstra co utrzyma naszą ciekawość i wynagrodzi fakt, że od samego początku znamy zakończenie. Tym czymś mogą być oryginalni, ciekawi bohaterowie, śmiałe sceny erotyczne, masa wzruszeń czy też świetne opisy. Tutaj tego wszystkiego zabrakło. Owszem bohaterowie byli unikatowi, gdyż ciężko spotkać się z typowym odwróceniem ról damsko-męskich, jednak nie na tyle bym ich zapamiętała do końca życia. Scen łóżkowych nie było prawie w ogóle a kradzione pocałunki i szybkie macanki nie miały szansy sprawić by podskoczyło mi ciśnienie. Ponieważ nie było zwrotów akcji, nie było też wielkich emocji a opisy ograniczały się do paru szczegółów architektonicznych i zachwytów nad elewacją budynków. A szkoda gdyż uwielbiam Australię i chłonę jak gąbka wszystkie informacje i nowinki na temat tego kraju. Tym razem zbyt wielu nowości się nie dowiedziałam, nie udzielił mi się również tropikalny, czy interiorowy, klimat. 

Jednym z ważnych tematów, który pojawił się w tej książce, była utrata rodzica i to jak radzimy sobie ze stratą bliskiej osoby. Moja najbliższa przyjaciółka, będąc małą dziewczynką straciła matkę. Praktycznie nic jej po niej nie zostało, oprócz szafy pełnej starych ubrań i paru zmatowiałych fotografii. Dziś, po kilkudziesięciu latach, Agnieszka nadal tęskni za swoją mamą. Zapewne nie ma dnia żeby o niej nie myślała, o tym co straciła, czego nigdy nie miała. Pewnie wielokrotnie się zastanawiała jak to jest wspólnie śpiewać piosenki, malować paznokcie, chodzić na "ciuchy" czy też kłócić się o to, który aktor jest przystojniejszy. Ponieważ byłam bardzo blisko z moją przyjaciółką, starałam się wejść w jej buty, poczuć to co ona, jednak wiedziałam, że jest to niemożliwe. Holly, chociaż była zupełnie różna od mojej "drugiej połówki", jednocześnie mi ją przypominała. Podobnie się zachowywały w rocznicę śmierci, podobnie przeżywały stratę, podobnie wspominały i wewnętrznie cierpiały. Kolejny raz miałam okazję obserwować żałobę, która będzie trwała już do końca życia, gdyż stracić rodzica, to jak stracić kawałek siebie. Człowiek nigdy się z tym nie pogodzi. Dlatego Ci, którzy żyjecie w pełnych rodzinach, macie rodziców, babcie, dziadków, usiądźcie na chwilę i podziękujcie losowi za szczęście jakie was spotkało. 

"Z widokiem na miłość" z pewnością jest romansem, który zyska sobie szerokie grono wielbicielek i nawet moja mało pozytywna (choć w dużej mierze jest to niezamierzone) recenzja, nie zmieni ich puntu widzenia. I ja to rozumiem. Sięgając po taką literaturę nie mamy wysokich oczekiwań. Chcemy rozrywki, emocji, miłości, wzruszeń i odrobinki pikanterii. I tę odrobinkę wszystkiego dostajemy. A co dalej? A dalej to musimy sięgnąć po kolejną powieść, kolejną książkę, kolejną autorkę, która doda swoją cegiełkę do muru literatury kobiecej, który otoczy nas literacką naiwną miłością. Polecam fanom gatunku, młodym, rozrywkowym i tym, którzy poszukują powieści lekkiej, łatwej i przyjemnej. 

Tytuł : "Z widokiem na miłość"
Autor : Kate Sterritt
Wydawnictwo : Kobiece
Data wydania : 14 sierpień 2019
Liczba stron : 296
Tytuł oryginału : The Holly Project 



Tę oraz wiele innych romansów znajdziecie na półce księgarni internetowej :
https://www.taniaksiazka.pl/
 

Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger