[PRZEDPREMIEROWO] "Znalazłam swoje plemię" Ruth Fitzmaurice

Jakiś czas temu oglądałam rewelacyjny film dokumentalny "Póki jest jasno" opowiadający o życiu irlandzkiego reżysera Simona Fitzmaurice'a. W 2008 roku u mężczyzny zdiagnozowano stwardnienie zanikowe boczne, śmiertelną chorobę, polegającą na stopniowym zanikaniu mięśni. Autor i jednocześnie bohater tej niezwykle przejmującej "kroniki śmierci" zmarł w listopadzie 2017 roku. Jak tylko zobaczyłam zapowiedź książki Ruth Fitzmaurice, żony Simona, od razu wiedziałam, że muszę po nią sięgnąć. Chciałam jeszcze raz usłyszeć tę historię, tym razem z innej perspektywy. "Znalazłam moje plemię" to świetnie napisany hołd dla miłości i życia, przejmująca książka o radzeniu sobie (lub nieradzeniu) na życiowym zakręcie.

Minęły dwa lata od kiedy u Simona zdiagnozowano śmiertelną chorobę. Mężczyźnie pozostał rok, może dwa lata życia. Simon nie wstaje z łóżka, nie rusza kończynami, nie mówi. Karmią go kroplówki i porozumiewa się za pomocą ruchu gałek ocznych. Jednak wie, że jego rodzina, żona i 5 dzieci, cały czas jest przy nim, i razem walczą o każdy kolejny dzień. Pamiętnik Ruth przenosi nas w czasy młodości kobiety, czasy narzeczeństwa i pierwszych lat małżeństwa, kiedy choroba była dopiero widmem na horyzoncie. Opowiada o dniu ogłoszenia diagnozy, poszukiwania pomocy u znachorów i wyznawców medycyny naturalnej. Walce aż do końca.

Stwardnienie zanikowe boczne to podstępna, straszna i śmiertelna choroba, która może dotknąć każdego z nas. Zaczyna się niewinnie, pojawiają się bóle głowy, nagłe skurcze mięśni, drgania powieki. Niestety do tej pory lekarze nie znaleźli przyczyny tej choroby i co za tym idzie jedyne dostępne leczenie, to leczenie objawów. A tych wraz z rozwojem choroby wciąż przybywa. Osłabienie mięśni dłoni i barków, uszkodzenia ośrodkowego układu nerwowego, zaburzenia mowy, depresja lękowa, spastyczność, problemy z przełykaniem. W końcowej fazie choroby dochodzi do niewydolności mięśnia sercowego i zgonu. Najbardziej przeraża fakt, że cały czas jesteśmy świadomi, nasz mózg pozostanie sprawny do samego końca. Nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji, w której znalazł się Simon. Kiedy poszedł do lekarza i zamiast recepty dostał wyrok śmierci. Jakie to musi być uczucie budzić się rano i odliczać dni do sądu ostatecznego. Najpierw odliczamy lata, potem miesiące a na sam koniec dni. Choroba jest o tyle perfidna i bezduszna, że pozwala śledzić swoje postępy, wiemy kiedy przyśpiesza, zajmuje kolejne części naszego ciała, niestety nie zwalnia nigdy. Jakie to musi być straszne patrzeć na swoją rodzinę, którą już niedługo będziemy musieli opuścić. Choć "Znalazłam moje plemię" pisana jest z perspektywy żony chorego Simona, to cały czas myślałam właśnie o nim, przykutym do łóżka mężczyźnie, który ruchem gałek ocznych pisał książkę, która została potem zekranizowana. Płakałam, szlochałam i wyrywałam sobie włosy z głowy. Były momenty kiedy brakowało mi słów i zaczęłam się zastanawiać czy Bóg naprawdę istnieje? Czemu mordercy dożywają starości gnijąc,sponsorowani  przez podatników, w więzieniach a młody, radosny i utalentowany człowiek, który powinien mieć przed sobą całe życie, umiera w męczarniach. Miałam ochotę wstać i krzyczeć aż do utraty tchu, kląć, wytykać niesprawiedliwość tego świata, grozić temu w górze. Wiecie dlaczego tego nie zrobiłam? Powstrzymała mnie postać Ruth, optymistyczna choć wystraszona, bojowniczka, która nie chciała by się nad nią litować. To jej świat zawalił się na głowę, to ona powinna kłócić się ze stwórcą, jednak nie robiła tego, pogodziła się z losem, ceniła to co jej pozostało i wykorzystywała ostatnie chwile do maksimum. Postanowiłam zmilczeć, znaleźć w sobie spokój i zrozumienie.

Ruth to typowa matka, żona i kochanka. Jej największym marzeniem było posiadanie wielkiej rodziny i grona przyjaciół na których można polegać. Domek na wsi, wczasy w Australii, miały być tylko dodatkiem do udanego życia. I wszystko to miała : kochającego męża, zdrowe dzieci, fundusz emerytalny, piękny, kolorowy dom. Do czasu jednej wizyty u lekarza, która sprawiła, że cały świat się zatrzymał a jego oblicze z radosnego satyra zmieniło się w czarną maskę irlandzkiej zjawy Banshee. Śmiertelna choroba to cios dla całej rodziny. Z początku to Simon przyjął pozę wyparcia, szukał kolejnych lekarzy, pragnął usłyszeć, że to "tylko" borelioza, że będzie mu dane dożyć starości i zobaczyć wnuki. To właśnie Ruth od samego początku zachowała zimą krew. Stała się sterem i żaglem całej rodziny, utrzymywała ją w całości, i nie pozwoliła mężowi popaść w depresję. Robiła wszystko by ich życie było jak najbliższe normalności. Kiedy wyjechali do znajomych na wakacje postanowili postarać się o kolejne dziecko. Urodziły się bliźniaki. Ktoś mi kiedyś powiedział, żeby nie osądzać innych gdyż nigdy nie będziemy w stanie poznać ich myśli i pobudek, które nimi kierowały. Nigdy nie założymy ich butów. Jednak pytanie : czy chęć posiadania kolejnego dziecka, kiedy jedno z rodziców jest śmiertelnie chore, jest samolubne, byłoby doskonałym rozpoczęciem rozmowy w dyskusyjnych klubach książkowych. Czy warto skazywać kolejną istotę na ten ogromny ból jakim jest strata najbliższej osoby i robić to z premedytacją? Daleko mi od osądzania, jednak analizuję w głowie to pytanie na wszelkie możliwe sposoby. I wyciągam wnioski.

Ruth się nie poddała. Mało tego, dzięki swojemu optymizmowi , odwadze i nieugiętości, pomagała innym ludziom, kobietom które znalazły się w równie trudnej sytuacji życiowej.Założyła Klub Pływacki Dotkniętych Tragedią Żon- nazwa dość żartobliwa jednak oprócz kąpieli w morzu, kobiety te spotykały się by podzielić się bólem, oczyścić i na powrót, dzięki zimnej wodzie Morza Irlandzkiego, napełnić swoje ciała siłą do przeżycia kolejnego dnia. 
Każdy z nas czuje potrzebę przynależności do grup społecznych. Rodzina, przyjaciele, kluby do których uczęszczamy, szkoła czy praca, wszystko to składa się na rzeczywistość w której żyjemy i kształtujemy. Jednak w tym ogromie ludzkich relacji każdy z nas musi odnaleźć swoje "plemię", grono osób najbliższych dzięki którym zaspokojona jest nasza potrzeba bezpieczeństwa i miłości. Plemię to nie tylko  rodzina, to również przyjaciele, nawet Ci którzy mieszkają na końcu świata. Przepływ myśli i energii jest swobodny, brak obecności nie sprawia, że druga osoba o nas nie myśli. Tylko mając przy sobie najbliższych możemy poczuć się spełnieni i gotowi stawić czoła największym przeciwnościom losu. Wiemy, że nasze plemię weźmie na siebie część ciężaru, który przyszło nam dźwigać.


"Znalazłam swoje plemię" jest książką trudną w odbiorze, wymagającą od czytelnika skupienia i grającą na jego emocjach. Ruth Fitzmaurice nie jest pisarkę. W jej "pamiętnikach", podobnie jak w życiu, panuje chaos. Myśli przeskakują z jednego punktu do drugiego, brak chronologii zdarzeń utrudnia czytanie. Jednak właśnie ten "nieporządek" sprawia, że książka jest prawdziwa, pisana pod wpływem silnych emocji. Krótkie rozdziały są niczym prywatne listy Ruth do czytelników. Tak jak by to właśnie nas zapraszała do swojego plemienia. Myślę, że każdy chętnie weźmie na siebie choć odrobinę ciężaru, który spadł na jej barki. Ja myślę, współczuje, współodczuwam. Choć w pochmurnej Irlandii ciężko poczuć ciepło promieni słonecznych na policzku, to wiem że żyje tam przynajmniej jedna osoba, która nosi je w swoim sercu i potrafi się nim dzielić. Brawo Ruth.


Tytuł : "Znalazłam swoje plemię"
Autor : Ruth Fitzmaurice
Wydawnictwo : Świat Książki
Data wydania : 5 września 2018
Liczba stron : 224
Tytuł oryginału : I Found My Tribe




Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 



https://www.swiatksiazki.pl/







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger