[PREMIEROWO] "Miasteczko Surrender" Caleb Carr

     "Alienistę" (recenzja tutaj) pokochałam. Do dziś uważam, że jest jedną z lepszych książek wydanych w 2018 roku. Serial również jest w porządku. Po takim początku z niecierpliwością czekałam na ciąg dalszy. Właśnie te wielkie oczekiwania sprawiły, że teraz, świeżo po przeczytaniu kolejnej książki Caleba Carra czuję niedosyt i rozczarowanie. Ciężko mi uwierzyć, że autor rewelacyjnego "Alienisty" napisał również tę powieść. Muszę przyznać, że gdyby nie zobowiązanie do napisania rzetelnej recenzji, odłożyłabym tę książkę na półkę. Zagadka fabularna w "Miasteczku Surrender" nie jest ani wciągająca ani skomplikowana. Już w mniej więcej połowie książki miałam wszystko rozpracowane. Niestety w przypadku tej powieści sprawdza się stare powiedzenie, że nawet najwięksi pisarze potrafią pisać śmieci. 

W miasteczku Surrender, położonym kilka godzin jazdy od Nowego Jorku, odnalezione zostają okaleczone ciała młodych osób. Okazało się, że ludzie ci popełnili samobójstwo, jednak cała scena upozorowana została na morderstwo. Doktor Trajan Jones, kryminalny profiler i internetowy wykładowca, którego pasją jest Laszlo Kreizler, odkrywa, że za zaimprowizowanymi samobójstwami mogą stać bogaci mieszkańcy Nowego Jorku. Wraz ze swoimi pomocnikami, posługując się opracowaną przez XIX wiecznego doktora metodą, zbliża się do rozwiązania zagadki. Jednak jeszcze nie wie, że im bliżej końca, tym chmury nad jego głową stają się coraz ciemniejsze. 

Wiecie za co pokochałam "Alienistę"? Za klimat. XIX wiek, dorożki, wybrukowane ulice, laski i długie płaszcze. Ameryka, która dopiero staje się mocarstwem, raczkująca kryminalistyka, śledztwa oparte na drobiazgowej analizie dowodów, rozmowach ze świadkami. Iście sherlockowski kryminał, który dzięki dbałości o szczegóły i drobiazgowe odwzorowanie epoki, wywarł na mnie duże wrażenie. Sięgając po "Miasteczko Surrender" miałam nadzieję, że autor znowu zabierze mnie w podróż do "przeszłości". Na początku wszystko wskazywało na to, że akcja powieści kolejny raz rozgrywa się w XIX wieku. Byłam mocno zdziwiona kiedy okazało się, że bohaterowie są równie współcześni jak ja czy mój małżonek. Pomyślałam wtedy, że prawdopodobnie nasz protagonista jest 80 letnim staruszkiem z pompatyczną  wymową. Jednak i tym razem nie miałam racji. TJ ma około 40 lat i daleko mu do egzaltowanego mędrca. Wtedy naszło mnie przeczucie, że to jedna z tych książek, w których mamy do czynienia z irytującym bohaterem. Cóż zdarza się i tak, lecz jeśli fabuła jest porywająca to nawet denerwujący narrator jej nie zaszkodzi. Niestety. Tutaj nie tylko bohater i jego wymowa grała mi na nerwach. Cała książka była pompatyczna, dialogi bezsensowne, zbyt duża liczba  przekleństw sprawiała, że całość wyszła kolokwialnie i groteskowo. Na dokładkę dodam, że rozwój postaci tutaj nie nastąpił, za co paradoksalnie dziękowałam, gdyż domorosłej psychologii miałam tutaj pod dostatkiem. 

Książka rozpoczyna się od sporu pomiędzy zwolennikami rozwoju nowoczesnej kryminalistyki oraz policyjnymi psychologami, do których zalicza się nasz bohater. Jest on przekonany, że nowoczesne metody śledcze są niedoskonałe, niepotrzebne i wymagają zbyt dużych nakładów finansowych. Prawdziwi śledczy powinni polegać na sprawdzonych metodach detektywistycznych, modnych już w XIX wieku. Propaguje on pogląd, że nie każda zbrodnia popełniona jest z premedytacją i właśnie na tej tezie opiera swoje dość kontrowersyjne działania. Akcja "Alienisty" rozgrywała się w XIX wieku, sam Laszlo Kreizler był postacią wykształconą, elegancką i traktowaną z szacunkiem przez ówczesne elity intelektualne. Kryminalistyka była w powijakach i każdy próbował czegoś nowego. Dziś, kiedy większość spraw kryminalnych rozwiązywana jest w laboratoriach, spór o skuteczność metod śledczych jest bezsensowny. Przypuszczam, że istnieje on jedynie w głowie autora. Zresztą skąd ta nienawiść do rozwiązań rodem z CSI? Nie ważne przecież jak, ważne żeby działało. Po co się cofać jak można iść do przodu? Przez większą część książki miałam wrażenie, że znajduję się na terenie prywatnej wojenki naszego głównego bohatera. Walczy on z każdym, kto tylko podniesie rękawicę : z nowojorska policją, FBI, zwolennikami forensyki czy ze służbami socjalnymi. Trudno się dziwić, że ta wrodzona nienawiść i malkontenctwo doprowadziły go do ściągnięcia na siebie kłopotów. 

"Miasteczko Surrender" to książka, której fabuła jest oparta na zagadce grubymi nićmi szytej. Ofiarami "morderstw" są porzucone, wyrzucone z domów dzieci, których rodzicom znudziło się macierzyństwo. Władze państwowe oraz opieka społeczna, chcąc ukryć ten tragiczny proceder, podrzucają policji trop fikcyjnego, seryjnego mordercy. Jednak zastanawia mnie w jakim celu? Po co ukrywać coś co jest doskonale znane opinii publicznej? Już w 1972 roku powstała organizacja Covenant House, pomagająca nieletnim bezdomnym w Stanach Zjednoczonych. Od tego czasu ludzie Ci stali się prawdziwą epidemią. Panie Carr, mamy rok 2018, nie 1918. Statystyki są nieubłagane, telewizja dociera wszędzie, żyjących na ulicy nieletnich nie da się ukryć. W książce pojawia się również NAMBLA (North American Man/Boy Love Association) postulująca o depenalizację pedofilii. Choć stowarzyszenie to nie ma nic wspólnego z ruchem LGBT autor sugeruje, że polityczne środowiska gejowskie próbują zatuszować zbrodnie popełnione przez NAMBLĘ. Jak dla mnie to stanowczo zbyt wiele. Czy w moje ręce wpadła książka science fiction? Do tego wszystkiego w śledztwo wplątany zostaje nastolatek, który często jest ojcem takich złotych myśli i przemyśleń, że chapeau bas. Gdyby faktycznie w dzisiejszych czasach ten młody chłopak był narażany na takie niebezpieczeństwo jak podczas asystowania naszym kryminologom, to prokurator już by pukał do ich drzwi. Zastanawiający jest również fakt, jak dwójka napiętnowanych przez środowisko zawodowe, internetowych wykładowców była w stanie wyposażyć i utrzymać prawdziwe kryminalistyczne laboratorium. I to w Stanach Zjednoczonych XXI wieku. 

Czytając tę książkę czułam się jak bym patrzyła jak schnie farba, tudzież rośnie trawa w miesiącach suszy. Nasi bohaterowie sprawnie otworzyli pokój z ciałem (przenośnia) jednak przejście do następnych drzwi zajęło im ponad sto stron. Owszem każdemu autorowi zdarzają się wpadki (czytaj "Worek kości"Stephena Kinga) dlatego mam nadzieję, że Caleb Carr wróci do formy z czasów "Alienisty". Więcej pokazywania niż mówienia nigdy nie jest dobrym wyjściem. Jestem przekonana, że jak któryś z bohaterów powie "cześć" to czytelnik nie będzie wymagał objaśnienia tej czynności. Choć nie jestem zwolenniczką sugerowania się recenzjami innych to tym razem mi zaufajcie i oszczędźcie sobie rozczarowania. Niestety, "Miasteczko Surrender" jest pozycją, która nie zachwyca. 

Tytuł : "Miasteczko Surrender"
Autor : Caleb Carr
Wydawnictwo : Rebis
Data wydania : 21 sierpnia 2018
Liczba stron : 800
Tytuł oryginału : Surrender, New York


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :



https://www.rebis.com.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger